Artykuły

"Życie jest ciężkie"

Dramaturgiczny debiut Nikołaja Robertowicza Erdmana w roku 1925 utworem pt. "Mandat" przyniósł młodemu dwudziestodwuletniemu autorowi zasłużony sukces. Wystawił ją głośny proklamator "Teatralnego Października" Wsiewołod Meyerhold. Grały ja teatry w Baku i Odessie, w Jarosławiu i Kazaniu, Taszkiencie i Charkowie, a nawet w Berlinie. Ujawniony tak błyskotliwie talent Erdmana miał jednak zostać unicestwić. Urzędowy cenzor w 1930 roku nie dopuścił do premiery kolejnej sztuki Erdmana pt. "Samobójca", której premierę przygotowywał już Meyerhold. Skazany na zesłanie i zapomnienie Erdman przeżył to tragicznie. Nigdy więcej nie podjął dramatopisarstwa. Zamknął się w sobie. Zarabiał pisaniem tekstów do operetek, estradowych skeczy i scenariuszy filmowych. To właśnie Erdman jest współautorem scenariuszy znanych filmów Grigorija Aleksandrowa "Świat się śmieje" oraz "Wołga, Wołga". Ale przecież jego prawdziwym przeznaczeniem był teatr. Dla Teatru Małego przygotował w 1957 roku adaptację F. Dostojewskiego "Wieś Stiepańczykowo", w 1965 dla Teatru na Tagance, wspólnie z Lubimowem "Bohatera naszych czasów" Lermontowa. Uraz powstały w wyniku odrzucenia "Samobójcy" nie pozwolił mu jednak tworzyć własnych dramatów. I tak było do końca jego życia. Zmarł w 1970 roku nie doczekawszy się wystawienia swojej sztuki, jeśli nie liczyć zagranicznej prapremiery w 1969 roku w Malmo. Trzeba było "pieriestrojki", żeby przypomniano sobie Erdmanie. Dziś jego twórczość starannie bada komisja Związku Pisarzy ZSRR z nadzieją, że może coś napisał "do szuflady". Podobno sztukę pt. "Posiedzenie w sprawie śmiechu". Tytuł wielce wymowny.

Powstanie "Samobójcy" niewątpliwie wiąże się z działalnością teatralną W. Meyerholda, pod którego wpływem Erdman pozostawał. Wśród wielu przedsięwzięć artystycznych tego wielkiego radzieckiego reżysera wyraźnie dostrzegamy określoną ideowo linię repertuarową zapoczątkowaną dwiema wersjami "Misterium Buffo" Majakowskiego, kontynuowaną "Śmiercią Tariełkina" Suchowo-Kobylina, właśnie "Mandatem" Erdmana, w pewnym sensie także "Rewizorem" Gogola, wreszcie "Pluskwą" i "Łaźnią" Majakowskiego. W tym ciągu wystawień zaraz po "Łaźni" miała "iść" premiera "Samobójcy". Erdman pisał sztukę dla konkretnego teatru, który w swych przedstawieniach konsekwentnie demaskował wszelkie deformacje nowej rzeczywistości. W przypadku "Samobójcy" jest to szyderstwo z mieszczańskiej moralności okresu NEP-u, tej moralności, którą tak bezwzględnie chłostał swymi strofami Majakowski. Erdman stoi na tym samym gruncie ideowym, co autor "Łaźni". Obaj dostrzegają te same zjawiska społeczno-polityczne, diagnozują podobnie, choć wypowiadają się każdy na swój sposób. W "Samobójcy" dostrzegamy Gogolewską technikę precyzyjnego konstruowania akcji, rysunku postaci, wydobywania komizmu sytuacyjnego.

Siemion Siemionowicz Podsiekalnikow, bezrobotny, pozostający na utrzymaniu żony nieudacznik, zbiegiem okoliczności staje się bohaterem dzięki rzekomemu zamiarowi popełnienia samobójstwa. Otoczeniu chodzi o to, aby jego śmierci nadać jakiś głębszy sens, wykorzystać ją propagandowo. Ten pomysł dramaturgiczny wystarcza autorowi, aby przedstawić karykaturalną galerię typów: pseudointeligenta, pisarza, kupca, duchownego, w którym wiary za grosz, łatwe kobietki itp.

Fabuły, rzecz jasna, nie wolno mi opowiedzieć, dość, że każda kolejna scena wprowadza nas w coraz bardziej absurdalne sytuacje, wywołujące niepohamowany śmiech, ale jest to rodzaj śmiechu zaprawionego goryczą, bo po trosze z samych siebie się śmiejemy. Wynika to stąd, że inscenizacja Jerzego Jarockiego przygotowana we wrocławskim Teatrze Współczesnym, zachowując wierność realiom sztuki, wzniosła ją na poziom uniwersalizmu pozwalającego bardziej dostrzec aspekt ludzki dramatu niż jego historyczno-polityczny kontekst.

Jeśli mówi się o tzw. teatrze Jarockiego, to przede wszystkim z myślą o ścisłym związku jego zainteresowań określoną problematyką z jej formalnym wyrazem. Nurt ten określają realizacje takich przedstawień jak: "Tango" S. Mrożka, "Matka" i "Szewcy" Witkacego, cykl realizacji Różewiczowskich - "Wyszedł z domu", "Moja córeczka", "Stara kobieta wysiaduje", "Na czworakach", także "Paternoster" H. Kajzara, "Ślub" Gombrowicza, "Proces" Kafki. W tych realizacjach Jarocki odnalazł sobie tylko właściwy styl, odnalazł świat swojej wyobraźni, swoją rzeczywistość sceniczną, trochę ociężałą od sennego koszmaru, zniewalającą bohaterów, chwytającą ich w sidła niemożności, jednocześnie pełną absurdu, groteski, nadrealizmu.

Nie inaczej postąpił reżyser z "Samobójcą". Utwór Erdmana wyraźnie pasuje do "filozofii" teatru Jarockiego, toteż stał się doskonałą partyturą dla jego autorskich interpretacji. Cała inscenizacja w ostatecznym wyrazie jest jakby projekcją sennego koszmaru głównego bohatera. To on sam jest krzywym zwierciadłem rzeczywistości, której nie akceptuje, ale też nie umie się z niej wyrwać. Dramat Podsiekalnikowa polega na tym, że jest on tylko zwykłym zjadaczem chleba, szarym człowiekiem pragnącym jedynie małej stabilizacji. Trochę z nim tak, jak powiada Starzec w "Kartotece" T. Różewicza: "Czasy są niby duże, ludzie trochę mali". Właśnie. Podsiekalnikow nie umie znaleźć się w nowym świecie wielkich przemian, bo jest za mały. To przesłanie posiada właśnie charakter uniwersalny. Jest ważne także dla współczesnego widza. Ale oprócz tego bohater woła o zwykłe prawo do życia, nawet tak, na uboczu, bez mieszania się do polityki, zwyczajnie, choćby i po mieszczańsku, choćby bez ideałów. Przejmujący monolog końcowy Siemiona Siemionowicza: "Czy tacy jak my, robią coś na szkodę waszego... waszego ustroju? Przecież od pierwszego dnia rewolucji nie robimy nic. (...) Na miłość boską nie odbierajcie nam ostatniej podstawy egzystencji, pozwólcie nam mówić, że życie jest ciężkie. Chociażby szeptem: Życie jest ciężkie".

Krzysztof Kuliński, grający Podsiekalnikowa, nie gubi tej kwestii, nadaje jej właściwe brzmienie. Nie gubi wielu innych znaczących wypowiedzi, a przecież rola prowokuje wręcz do błazenady. Łatwo tu o porażkę, o poddanie się nastrojowi publiczności, co praktycznie grozi utratą kontroli nad rolą. Ale nic z tego. Żadnej szarży, żadnych tanich wygłupów, tylko precyzyjne aktorstwo, które prostymi środkami osiąga zamierzony cel. Zaimponowała mi właśnie ta dyscyplina, to świadome budowanie roli z zaufali do tekstu sztuki, który jest wystarczająco wyrazisty. Dotyczy to także pozostałych wykonawców. Wyświechtane powiedzonko o tym, że w przedstawieniu czuje się rękę reżysera jest w przypadku tego spektaklu absolutnie na miejscu. Jarocki trzyma wykonawców krótko, jeśli wolno to tak określić, nie pozwalając na zbędne gesty, dodawanie "czegoś od siebie", dowolną interpretację. Każde wyłamanie się z tego rygoru przyjmujemy jako pewien fałsz. Takie ryzykowne próby dostrzegłem u Małgorzaty Ząbkowskiej (Maria Łukianowa), u Mirosława Bednarka (Jegoruszka Jegor), a także u Eliasza Kuziemskiego (Aristarch Dominikowicz).

Bodaj najciekawszą propozycję aktorską dała w tym spektaklu Gena Wydrych, grająca matkę Marii Łukianowny. Wścibska, tępa baba, z przylepionym do ust półuśmieszkiem, pod którym wyczuwamy niezmierzoną głębię głupoty, działa trochę jak automat, lecz owa mechaniczność wcale nie przeszkadza odczuć nam wewnętrznej prawdy postaci.

Epizod Bolesława Abarta, w roli lumpa obracającego butelką w miejscach publicznych, mógłby być tematem na zupełnie oddzielne opowiadanie. Aktor mający do powiedzenia kilka zdań w całej sztuce, robi ze swojej scenki prawdziwy majstersztyk. Publiczność skręca paroksyzm śmiechu na sam jego widok. Kiedy zaczyna mówić... Na spektaklu premierowym po prostu huknęły brawa. To wielka sztuka uczynić z drobiazgu rzecz godną uwagi. (Panom, którzy wnoszą trumnę proponuję konsultację u B. Abarta, gdyż to, co robią, jest na poziomie teatru amatorskiego w złym wydaniu.)

Z poprawnie i równo grającego zespołu wykonawców wymienić trzeba Grażynę Korin, Małgorzatę Napiórkowską, Halinę Skoczyńską, Andrzeja Hrydzewicza, Andrzeja Gałłę, Eugeniusza Kujawskiego i Zdzisława Kuźniara. Trudno tu o charakterystykę każdego z osobna. Wydaje się, że zespołowość określa najlepiej siłę tego przedstawienia, które prowadzone jest swoim rytmem, w pierwszej części nieco zwolnionym, w drugiej zagęszczającym atmosferę, aż do ostatnich znakomitych scen finałowych, z których Jarocki komponuje imponujące nadrealistyczne obrazy. W tych scenach pełne uzasadnienie uzyskuje scenografia Zofii de Ines Lewczuk. Ciasny pokój staje się za ciasny, brakuje w nim powietrza, oddechu... Na specjalne podkreślenie zasługuje też piękne opracowanie muzyczne Ewy Korneckiej.

Ciekawe, mądre przedstawienie, o którym już dziś można powiedzieć, że ściągać będzie na ul. Rzeźniczą komplety publiczności.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji