Artykuły

Anty-Grottger

Naturalistyczna dekoracja: pnie drzew, gałęzie świerków, liście szeleszczące pod butami żołnierzy. W takiej scenerii mogłoby się rozgrywać widowisko w rodzaju "Dziś do ciebie przyjść nie mogę". Partyzanci na leśnej polanie czyszczą broń, wysłuchują mszy świętej - ten obraz jest częścią polskiego mitu wolnościowego. Łączy się z wizjami powstania styczniowego (Maks Gierymski? Grottger?)

Prawzór tej polany można odnaleźć w balladzie Mickiewicza "Nocleg":

Strzelcy leżą na kępie taborem:

Jeden rany swe mchem opatruje.

Drugi strzelbę przeczyszcza, nabija,

Kaptur z brzozy na zamek nasuwa;

Ten wpótsenny pod głowę płaszcz zwi­ja.

I usnęli. Straż stoi, wódz czuwa.

(1832 r.)

I już tam, u Mickiewicza, elegijny obraz zostaje przełamany naturalistycznym szczegółem. Bo oto nieopodal powstańczego obozu na suchym drzewie wiszą "dwa szpiegi". Do komendanta przyprowa­dzają schwytanego dowódcę Moskali. I natychmiast przyskakują do niego "dwa katy" - "stryczek mieli gotowy ze sznura". I byłby zawisł, gdyby nie nagły cud: goniec z wia­domością o zwycięstwie pod Wawrem. Wódz pada krzyżem na ziemię. Nie chcąc mącić radości, puszcza wroga wolno, ze słowami: "Jam dziś karać nikogo niezdol­ny".

Można przerzucić pomost między tam­tym, romantycznym obrazem, a wizją Różewicza. Bo Mickiewicz także wie, że wojna łączy się często z tym, co różewiczowscy partyzanci określają dosadnie jako "kato­wską robotę". Jednak poeta romantyczny, obdarzony dziecięcą wiarą, nie wątpi w mo­ralną siłę człowieka, ani w moc sprawczą Boga. Różewicz należy do pokolenia bo­gatszego w doświadczenia, które kazały zwątpić i w jedno, i w drugie.

"Różowe ideały poćwiartowane /wiszą w jatkach".

Ale nadużyciem byłoby traktowanie Różewiczowskiego obrazu wojny jako manifestu nihilizmu, tylko dlatego, że śmierć człowieka zostaje porównana do śmierci zwie­rzęcia, śmierci wszy. Nie, Różewicz nie jest polskim Celinem. Nie delektuje się śmier­cią. Przed przypisywaniem mu nihilizmu ostrzegał już Kazimierz Wyka. Świadomość "poćwiartowanych ideałów" nie oznacza bowiem śmierci wartości. Oznacza natomiast poszukiwanie takiej formy, która uniosłaby prawdę o wojnie. Wojna jest brud­na, niezależnie od tego, w imię jakich idea­łów się ją prowadzi. Okazuje się jednak, że powiedzenie głośno tej oczywistej prawdy w Polsce wciąż wymaga odwagi.

Spektakl Kutza spotkał się z oporem nie dlatego, że ustawił na jednym poziomie na­bożeństwo ze świniobiciem, latryną obozo­wą i wielkim praniem. Nie do takich naturalizmów przyzwyczajony jest telewidz. Dosz­ło do znacznie większego wykroczenia: na­ruszony został mit polskiej niewinności, usprawiedliwiający jakże często bezprawie.

Słowo "prowokacja" nie wydaje mi się w przypadku tego wybitnego spektaklu najodpowiedniejsze. Różewicz, a za nim Kutz, są wierni najprostszemu doświadczeniu świadków i uczestników wojny, mających poczucie jakiejś niewyrażonej winy, której nie równoważy historyczna racja. Elemen­tarnych cnót patriotycznych nie kwestionuje dawny akowiec Różewicz, ani Kutz, któ­rego rodzina walczyła w śląskich powsta­niach. Ale żaden ideał nie może przysłonić brudu wojny. Wojsko sądzi bandytów, lecz wojna sama w sobie jest rodzajem usank­cjonowanego bandytyzmu, pozwala bez­karnie zabijać.

Partyzantom towarzyszy Waluś, wiejski prymityw, sądzony za "bandziorkę" (kto wie, może niesłusznie? - wspólnicy ucie­kli), wleczony na sznurze, trzymany pod strażą w szałasie podobnym do psiej budy. W dramacie Różewicza, a może dopiero w spektaklu Kutza, jego postać staje się figu­rą "dobrego łotra", łotra niewinnego. Ci, co będą Walusia skwapliwie "krzyżować", składając go w ofierze prawom wojny, sami naznaczeni są poczuciem winy.

Rozgrzeszyć z niej mógłby tylko Bóg albo Ojczyzna. Lecz po tej wojnie łatwo było zwątpić w Boga, a Ojczyzna - nie rozgrzeszyła, nie podziękowała. Dzisiejsze pokolenie, karmione frazesem bogoojczyźnianym, nie pojmie dojmującego poczucia winy, z jakim wyszli z wojny, walczący prze­cież po "słusznej" stronie Różewicz, Kon­wicki, Szczepański. Spośród naszych reży­serów filmowych może jedyny Kutz, wycho­wany poza zasięgiem patriotycznego fraze­su był w stanie ukazać partyzanckie życie równocześnie jako szczytną służbę i jako wojenną ohydę, z której człowiek musi się oczyścić. "Wszystko się wyczyści, wymyje" - te słowa wracają jak pełen wiary refren.

W scektaklu "Dp piachu" trzy motywy splatają się w jedną, dysonansową całość, bogatą w znaczenia: motyw Walusia, pro­wadzonego na sznurze i ze swojej budy obserwującego obóz partyzancki: motyw świniobicia (wciąż obecne w kadrze, niby mimochodem niesione tusze zwierzęce, michy pełne wnętrzności): i wreszcie kluczowy motyw mszy polowej - ofiary bez­krwawej, przeciwstawionej krwawym ofiarom, składanym nieustannie na ołtarzu bóstwa wojny.

Sekwencję mszy - gdyby wyjąć ją z okrutnego kontekstu - można by tłumaczyć w duchu tradycyjnego mesjanizmu. W mo­mencie gdy kapłan wznosi kielich przed krzyżem, do którego przybity jest wielki, srebrny orzeł, wydaje się, że następuje upragnione oczyszczenie, że te znaki tłuma­czą do końca sens walki. Czy mamy pew­ność, że ofiara zostaje przyjęta? Czy łaska spłynęła? Czy nastąpiło oczyszczenie? Krzyż z orłem nie stanowią bynajmniej kul­minacji tej sceny. Kamera wznosi się, wraz z dłońmi księdza ale wtedy właśnie, poza orłem, poza krucyfiksem dostrzegamy po­stać Walusia, który klęczy na trawie, bijąc się w piersi. Widzimy go poprzez krzyż, obok krzyża, niczym jednego z łotrów (z drugiej strony klęczy strażnik-partyzant). I jasne się staje, że to on, niewinny prze­stępca, trzymany na uwięzi, pełni tu rolę "baranka prowadzonego na rzeź". Jego los jest w tej chwili najważniejszy.

Nawyk polski każe nam zbyt często kie­rować oczy ku niebu, w Bogu szukać sojusznika. Różewicz i Kutz w tym spektaklu, wywiedzionym z głęboko osobistych do­świadczeń, kierują wzrok widza ku ziemi, ku człowiekowi. Naginają nam karki, abyśmy spojrzeli w dół, tak nisko, że czuć niemal zapach gnoju - po to, byśmy na samym dole mogli dostrzec pogardzaną przez wszystkich wartość. Na kanwie mszy Różewicz i Kutz w sposób zuchwały budują własną "mszę".

Tuż po zbliżeniu rąk kapłana, wznoszą­cego kielich następuje zbliżenie rąk kucharza Sfinksa, który ostrożnie, żeby nic nie ulać, niesie Walusiowi do budy miskę pełną zupy. Można powiedzieć, że jest to pa­rodia mszy, jej odwrotność - lecz zarazem ofiara złożona skazańcowi (może niewinne­mu?) stanowi kontynuację tamtej, świętej ofiary. Mamy do czynienia z podwójnym ruchem: podważaniem rytuału, a równo­cześnie tworzeniem nowego symbolu, uświęcaniem tego, co niskie, ziemskie, za­brudzone.

Kawałek chleba, podany łaskawie Walu­siowi po to, by w zamian zaspokoił niezdrową ciekawość żołnierzy i opowiadał o swoim przestępstwie; aluminiowa miska po zupie, którą Waluś wyciera starannie skórką od chleba, żeby nic nie uronić - te głęboko świeckie czynności nabierają sa­kralnej mocy. Kojarzą się w realizacji Kutza (tak jak to było w jego śląskiej trylogii) z czynnościami kapłańskimi. Stają się uzu­pełnieniem mszy, jakby kontr-mszą, uwznioślają to, co skażone i brudne.

Rozmowa z

Kazimierzem Kutzem

ELŻBIETA BANIEWICZ - Telewizyjny spektakl "Do piachu..." wg Tadeusza Różewicza w pańskiej reżyserii wzbudził reakcje krańcowe: z jednej strony wyrazy najwyższego uznania, z drugiej - prote­sty widzów, oburzonych odheroizowanym obrazem wojny, które, rzecz w koń­cu rzadko spotykana, skierowano do sejmowej Komisji Kultury.

KAZIMIERZ KUTZ - Prawdę mówiąc spodziewałem się reakcji jeszcze bardziej gwałtownych, nawet czuję pewien niedosyt głosów krytycznych. Ale i te, które są, ujaw­niają wiele zapiekłego szowinizmu, bogoojczyźnianego międlenia, zwykłego kołtuństwa wreszcie. Walczyć można dopiero z tym, co ujawnione, z postawami, które znaj­dują swój wyraz.

"Do piachu..." z natury swojej jest tekstem prowokacyjnym i to prowokacyjnym w sprawach najważniejszych, mianowicie mitów narodowych. Waleczność, bohaterstwo, romantyczna walka o niepodległość są pojęciami wyjątkowo mocno zakorzenionymi w tzw. polskiej mentalności. Jest ona zrozumiała jako ideologia kraju przez wieki pozbawionego własnej państwowości; o niepodległość upominano się na wszystkich frontach świata, w wielu woj­nach i kolejnych przegranych powstaniach. Waleczność i patriotyczne bohaterstwo stały się historycznie utrwalonymi stereoty­pami, przesłaniającymi każdą inną prawdę o wojnie. Z tymi stereotypami musimy wal­czyć, jeśli chcemy się znaleźć w kręgu kra­jów cywilizowanych. Bez uczciwego rozra­chunku z własną przeszłością, bez wydania walki frazesowi, jak bardzo nie byłby on wzniosły i szlachetny, do Europy nie dobrniemy. Potrzeba przeciwstawienia się ta­kiemu fałszywemu myśleniu była praprzy­czyną mojego zainteresowania się tekstem Różewicza.

E.B. - Nie jedyną chyba...

K.K. - Jako stary awanturnik uwielbiam działać prowokacyjnie. Prowokacja w sztuce jest tak stara jak ona sama. Mamy z nią do czynienia w sztuce Tadeusza Różewi­cza. Wojna przekreśla cały dorobek ludz­kości w sferze wartości, Różewicz stawia swoje weto i czyni to w sposób najprost­szy. Jego bohater Waluś, nie jest bohate­rem w tradycyjnie rozumianym sensie tego słowa, nie wypowiada przecież żadnych wzniosłych myśli, nie reprezentuje żadnej idei, jest analfabetą, ludzkim zwierzątkiem, nieświadomym siebie i świata. A mimo to, scena jego śmierci porusza najgłębsze pokłady człowieczeństwa, staje się obroną humanizmu, obroną nagiej ludzkiej egzys­tencji.

E.B. - Biologiczny fenomen życia staje się tu wartością najwyższą nie wymaga­jącą żadnego Innego usprawiedliwienia.

K.K. - Całe to myślenie pozostaje w opozy­cji do patriotyczno-narodowej mitologii, musi więc wzbudzać krańcowe reakcje. Ponieważ rzecz dotyczy sfery etycznej, porusza wszystkie warstwy owej mitologii i mentalności, burzy cały porządek myślenia oparty o jakąś ideę wyższą: Boga, Naród, Ojczyznę itd. Mity można podważyć tylko przez szok. Różewicz posiada niewątpliwie temperament buntownika, który używa na określenie swojej działalności terminu p rz e t y k. Ja również swój temperament staram się łączyć z potrzebą prowokacji, z "chłopięcym" podejściem do spraw życia i sztuki. Psocą chłopcy i jest to nieodzowna wiekowi manifestacja wolności. Wrzucenie przed wojną do kina śmierdziela, było pso­tą, ale jakże okrutną: publiczność musiała z kina wyjść.

E.B, - Używając pojęcia psoty, łagodzi pan sprawę. Cokolwiek starszym panom i doświadczonym artystom przystoi roz­mowa o rzeczach poważniejszych niż psoty.

K.K. - Mówię psota, ale oczywiście chodzi o bunt, niezgodę, która dla wielu artystów stała się ideologią. Gombrowicz na przy­kład był psotnikiem, z potrzeby kwestiono­wania polskich stereotypów myślenia uczynił filozofię swego działania. Wiedział, że sztuka z zasady jest obszarem niestereotypowym, gdzie można pozwalać sobie na przekroczenia, zboczenia... z utartych to­rów myślenia oczywiście. Prowokacja i bunt są w swej istocie aktami odwagi; czło­wiek który go podejmuje, musi być przygotowany na wszystko. Szczególnie wcho­dząc na teren mitu narodowego musi się liczyć z tym, iż poruszenie spraw świętych, spowoduje gwałtowne reakcje.

E.B. - Wydał mi się pan idealnym realiza­torem tego spektaklu nie tylko z powodu zgodności temperamentów artystycz­nych, ale także, z powodu wrażliwości estetycznej wyraźnie korespondującej z estetyką Różewicza. Jeśli można powiedzieć, że gwiazda poezji świeci w jego utworach przez swą nieobecność, to piękno pana spektaklu pojawia się przez brak piękna, przez kondensację naturalistycznej brzydoty...

K.K. - Myślę, że mam podobne inklinacje do poetyckiego widzenia świata. Już moje filmy śląskie miały charakter poetycki. Ten liryzm wynika z szacunku dla egzystencji ludzkiej. Zawsze brzydziłem się publicysty­ką, która zaczyna się w momencie, gdy mówi się o sprawie, o Polsce, o bohaters­twie; łatwo wtedy popaść we frazes. To jest nieinteresujące. Ciekawy jest konkretny człowiek, prawdziwy los ludzki. To zawsze było mi bliskie.

E.B. - Atakuje pan, podobnie jak Róże­wicz, wielkie tematy, nie od strony idei wyższej, a od strony przyziemnej. Sam pan użył kiedyś określenia "perspektywa dżdżownicy".

K.K. - W przypadku tego tekstu podstawo­wym problemem było, jak naturalistycznemu szczegółowi nadać wartość poetycką. Mam tu pewne doświadczenia. W swoich śląskich filmach zawsze usiłowałem pod­nosić brzydotę do poziomu piękna. Wypracowanie takiej estetyki brało się właśnie z przekory, z potrzeby przeciwstawienia się trywialnym sądom na temat Górnego Ślą­ska. W końcu najgenialniejszym artystą, który mieszał codzienność ze wzniosłoś­cią, trywialność z poezją był Chaplin; wy­chowałem się na jego filmach. Dyscyplina artystyczna, której uczyłem się od Bressona, czy z filmów Eisensteina nie pozostaje bez znaczenia. Zawsze jednak jest to spra­wa własnych doświadczeń formalnych i lat praktyki.

E.B. - Czyta pan "Do piachu..." jako prefigurację moralitetu, jako dramat rozpięty na historii Męki Pańskiej. Obcując z bru­talną estetyką spektaklu, chyba nie wszyscy są w stanie zrozumieć sztukę w ten sposób, choć przyjrzenie się jego strukturze potwierdza trafność pańskie] interpretacji.

K.K.: - Taką możliwość podsunął mi Ta­deusz Drewnowski, mówiąc, że jest to dramat stacyjny. Czasem wystarczy jedno sło­wo, by uruchomić działanie wyobraźni w określonym kierunku: zobaczyłem, że ko­lejne sekwencje dramatu Walusia przywołują archetyp Jezusowy pochodzący z kul­tury plebejskiej, nie tyle chrześcijańskiej, co właśnie ludowej. Zawsze jest tak, że to, co ważne pozostaje w tekście ukryte, rola reżysera polega na wydobyciu ukrytych znaczeń. Ale znów nie wprost, tylko przez znalezienie jakiejś nieliterackiej struktury, która wywoła adekwatny efekt w odbiorze. Podłożenie pod tekst "Do piachu..." struk­tury ludowej opowieści o Męce Pańskiej pokazuje, że o pewnych zestawieniach, sposobach myśleć można odważniej. Do­staje się do ręki pewien trop, którym mo­żna pójść w głąb, odkryć tajemnicę tego tekstu. A wszystko wiedzie ku prostocie. Wrażliwy widz, często nawet nieświadom wszystkich zabiegów formalnych, odczuwa wielowarstwowość utworu, choćby pod­świadomie, emocjonalnie, a potem racjo­nalizuje wrażenia. Jest to sztuka głęboko chrześcijańska. Zdumiewające i przeraża­jące jednocześnie jest to, że Tadeusz Szyma napisał w Tygodniku Powszechnym paszkwil na poetę, na mnie, na telewizję itp., dając przy tym dowody kompletnego niezrozumienia. Jego tekst umacnia tylko w przekonaniu, że w wielu ludziach umarła wrażliwość etyczna, że szowinizm i kołtuństwo wchodzą w fazę rozkwitu. W związku z tym, stale trzeba wrzucać takie śmierdziele do stojącej zupy.

E.B. - Polski katolicyzm bywa dekoracyj­ny, a ostatnio stał się nadużywany jako sztandar polityczny, co godzi w ludzi prawdziwie wierzących.

K.K. - Jest to instytucja, która dobrze trzy­ma się w pionie, natomiast niewiele robi w poziomie. Kościół nie musiał prowadzić pracy organicznej, ludzie walili doń z powo­dów pozareligijnych, seminaria były zapeł­nione. To, co jest mozołem każdego Koś­cioła, praca w parafii, żeby się utrzymać i spełniać podstawową funkcję wobec społeczeństwa: uczyć słowa Bożego, czyli ewangelizacja - została zaniedbana. Jest więc Kościół rozbestwiony, a bardzo wielu wiernych zatraciło wrażliwość etyczną.

E.B. - Dzięki uprzejmości redakcji teatru TV przejrzałam listy, jakie nadeszły po emisji, momentami włosy stają na gło­wie...

K. K. - Tak malownicze zdania aż warto zacytować: "Myślałem, że jest Pan autentycznym Ślązakiem, a tymczasem poszedł Pan na lep tego Różewicza. Po co to było robić, by zgnoić tę niesłychana, bohaterską rolę polskich partyzantów? Wiem, że był taki odłam, który łapał konfidentów Żydów. Tak, bo Pan nie ma o tym zielonego poję­cia. Tak oto zemścił się na nich Pan Róże­wicz. I ten smród po nim Pan nam podał na ekranie Co te Żydy z nas robią!, ten wy­głup z endecją tak głupio uczyniony. Ende­cja, którą Niemcy do prawnuka postanowili wybić, a dokończyć podjęli się Sowieci. Fe, niech Pan powie jakie jest przesłanie tej sztuki oprócz srania i Walusiowei śmierci. Taki aż z Pana ateista? Oj, dałby Panu Korfanty po mordzie, czy nie widział Pan jakie to żydowskie, jakie przeciw Polsce!" Takie listy dowodzą tylko, że trzeba te bolesne sprawy poruszać. Szczególnie teraz, gdy przechodzimy do nowego ustroju i społe­czeństwo zadaje sobie podstawowe pyta­nia, poszukuje tradycji, a wyraża stare koł­tuńskie fobie. Z tego względu moment emisji uważam za wyjątkowo korzystny.

E.B. - Nigdy nie był pan twórcą specjal­nie rozpieszczanym przez krytykę. Widzowie też nie stosują taryfy ulgowej. Co stanowi fundament pańskiej wiary we własne racje?

K.K. - Z domu wyniosłem prostolinijność i niezbywalną potrzebę przestrzegania ele­mentarnych zasad przyzwoitości. Ludek śląski, z którego się wywodzę, miał Biblię i dziesięcioro przykazań, brał je na serio i one zostały zakodowane w śląskiej mental­ności. W moim przypadku mentalność ta stała się pożywką zwyczajnego idealizmu, który z kolei przypisuje sztuce nadrzędne funkcje, obowiązki i odpowiedzialność. Nie jest to poczucie specjalnej misji lecz chęć przekazania innym, co się sądzi o świecie i dzieleniu się odpowiedzialnością. To z ko­lei oznacza, że pielęgnuję w sobie "małego chłopca", który jest i szalony, i niedojrzały, momentami naiwny. Naiwność często koja­rzy się jako uwerturę do głupoty, ale jest ona wstępem do szczególnej wrażliwości. Dlatego stać mnie na wiele rzeczy, co z kolei bywa czasem źródłem satysfakcji i największych radości.

E.B. - Postawa małego chłopca, buntow­nika, nie jest tą, która łagodzi obyczaje, sprzyja karierze, szczególnie u nas.

K.K. - Stosunkowo wcześnie zdałem sobie sprawę, że życie jest czymś niepowtarza­lnym, I trzeba je intensywnie przeżyć. Nie łączyłem tego nigdy ani z karierą, ani z pie­niędzmi, tylko widziałem je w romansie sie­bie samego z rzeczywistością, z innymi. Dlatego zawsze ogromną radość sprawiało mi przeciwstawienie się, eufeministycznie mówiąc, różnym nieprawidłowościom naszego życia społecznego. Mam w sobie szczyptę szaleństwa. W środowisku czekano na moje obrazoburcze wystąpienia, na różnego rodzaju zebraniach i gremiach. Za­wsze spełniałem oczekiwania - słowo wypowiedziane publicznie ma wielką moc. Wypowiadałem się zawsze z wewnętrznej potrzeby bycia w zgodzie z prawdą. No, i żeby narozrabiać. Wyrobiłem sobie z cza­sem wariackie papiery, ale też moje wystą­pienia wprawiały w popłoch wielu ważnych urzędników. Nie mogli zrozumieć (ludzie sadzą według siebie), ze nikt za mną nie stoi.

Akt buntu nie może być zaprogramowany ani nieobliczalny; musi przyjść w porę, do tego musi mieć właściwą formę, nie wystar­czy sprzeciw dla samego sprzeciwu. Nie ma większej satysfakcji, gdy okazuje się, że psota, bunt znajduje artystyczne spełnie­nie. Życie nabiera wtedy sensu.

Rozmawiała: Elżbieta Baniewicz

Głosy o "Do piachu"

Tadeusza Różewicza

"Wysiłek, a nieraz bohaterstwo partyzanckie musiało być niewidoczne, w szałasach leśnych i w nocnym wędrowaniu ukryte. Czyli Różewicz może być nazwany anty-Grottgerem (...) Byle tego się nie czepiać, że na minutę przed śmiercią ktoś robi w portki. Ano, robi! Jeszcze powołajmy się na Żeromskiego "Rozdziobią nas kruki, wrony...". Różewicz bywa bardziej naturalistyczny i wręcz pospolity, demonstracyjnie pospolity, ale w istocie jest to kontynuacja takiej prozy i takiego widzenia powstańczej rzeczywistości. To również przydatek do Grottgera, do polskiej nędzy narodowej..." .

Kazimierz Wyka

(Różewicz parokrotnie. 1977!

"Sztuka ta wprawiła moje myśli w szczególny ruch, skierowała je w stronę bardzo osobistych, niekiedy zapomnianych już przeżyć. Nie były to ogólne rozważania nad śmiercią. Zaczęły mi się jawić wypadki. Konkrety. Wrona, którą zastrzeliłem jako młody chłopak z małokalibrowego karabinu mego ojca.

Kula-rykoszet, wystrzelona z niemieckiego samolotu, która 2 września rozdarła gardło i twarz zawiadowcy stacji w Nowym Sączu. Skrwawiony strzęp chłopca kopanego przez esesmanów na ulicy krakowskiej w 1943 roku. Pociąg pełen jęczących, jadących na stracenie ludzi. Żyd Rozenberg - mój przyjaciel, robotnik w Płaszowie - wchodzący do pobielonego wapnem wagonu towarowego.

Trupy żołnierzy leżące w śniegu obok zamarzłej Wisły. I jeszcze jacyś inni, nieznani ludzie. I Waluś leżący. (...) Były to obrazy, wrażenia, myśli dotyczące cierpienia i śmierci. Jakie to dziwne - pomyślałem, - że utwór, który początkowo mnie przeraził, a w którym zaczynałem dostrzegać błyskające sygnały ironii i bolesnego humoru, utwór rysujący niespójnie, w kilkunastu obrazach, jak rozbite i rozrzucone zwierciadło, los człowieka - pulsował teraz jakby odwrotnie, jasnym światłem wydobytym spoza mroku. Nie ciemnością wądołu, lecz światłem uczucia miłości. I tu chyba po raz pierwszy odczułem sens tragiczny tego opowiadania, tej sztuki, w której prawa wojny przerastają dolę człowieczą. Po raz pierwszy pomyślałem: jaka to smutna sztuka. I piękna",

Tadeusz Łomnicki

(Spotkania teatralne, 1984)

"W utworach wojennych, ani u Borowskiego, ani u Różewicza nie pojawiają się Niemcy, ponieważ odmawia im się dystynkcji tragicznych. U obydwu natomiast wojna totalna wciąga w swoje tryby masy i obydwaj winę rozciągają również na stronę podbitego narodu, na stronę ofiar. Choć wina ta jest kroplą w morzu winy prawdziwej, ona dopiero ma posmak tragiczny (...)... Najbardziej zdemoralizowanym nie tyle prawem, co bezprawiem wojny nie okaże się wcale Waluś (jego wina jest problematyczna, jest winnym-niewinnym), choć on poniesie najsroższą karę. Prawdziwie zdeprawowanymi są Partyzant czy Żelazo, który wobec dylematów walki, przeżywanych przez współtowarzyszy, wygarnia: "Mnie tam wszystko jedno. Rozkaz to rozkaz. Ojciec, nie ojciec, brat nie brat. Ciebie też bym rozwalił, jakby kazali..."

Tadeusz Drewnowski

"Polityka" 1979/21

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji