Artykuły

Trzy razy "Samobójca"

Wystarczyło - jak w Rewizorze - jedno, nieopatrznie rzucone słowo. Wieść, że pewien bezrobotny - niejaki Siemion Siemionowicz Podsiekalnikow - zamierza targnąć się na życie w mig rozeszła się po Moskwie. Do jego skromnego pokoju wpełzają, czort wie skąd, przedstawiciele ciemiężonych idei: obrońcy uciśnionego kupiectwa, inteligencji, kleru prawosławnego; reprezentant pisarzy. Wszyscy chcieliby nadać przyobiecanej pod ich naciskiem śmierci Podsiekalnikowa sens, który zwróciłby uwagę władz na krzywdy, jakich doznali. Samobójca, etatowy kozioł ofiarny, jest im niezbędnie potrzebny. Sami, żyjąc w ciągłym strachu przed represjami, nie potrafią zdobyć się na żaden gest będący wyrazem buntu. Nie przeszkadza im że mający zginąć za wszystkie te razem wzięte ideały - Podsiekalnikow jest w istocie ekstraktem przeciętności. Najważniejsze, że bez specjalnych wahań godzi się na przygotowany przez nich scenariusz wydarzeń. Na dobry początek uczestniczy on w stypie na opak ("na opak" bo w przytomności nieboszczyka), suto zakrapianej alkoholem. Nadmiar wódki i zwyczajny, ale zbyt silny w przypadku Podsiekalnikowa, strach przed śmiercią uniemożliwiają wykonanie zamiaru. Podsiekalnikow ratuje swe szeptem przeżywane życie, ale machina poruszona przez jego mocodawców zaczyna działać. Gdzieś, na jakiejś moskiewskiej mansardzie, pisarz Fiedia Pitunin odbiera sobie życie. Pozostawia kartkę: "Podsiekalnikow miał rację..." Samobójcę fałszywego zastąpił w finale samobójca prawdziwy; ostatnie z wielu podobieństw do Gogolowskiego Rewizora.

Wydawałoby się, że znakomity tekst Samobójcy Nikołaja Erdmana, odzyskany po latach dla teatru zapewni sukces każdemu zespołowi, który podejmie się jego scenicznej interpretacji. A jednak, wbrew oczekiwaniom, być może ze względu na przesadnie długi okres "chronienia dramatu przed okiem i uchem publiczności - trzy przedstawienia Samobójcy; w Teatrze Ateneum, w krakowskiej PWST (spektakl dyplomowy) oraz we wrocławskim Teatrze Współczesnym, tylko z grubą przesadą można nazwać udanymi. Wspominać o sukcesie w przypadku dwóch pierwszych byłoby po prostu nietaktem. Niezależnie od szczerego zapewne entuzjazmu realizatorów.

Dramat Erdmana bawi nawet przy cichej lekturze. Przeniesiony zaś na scenę czy w Warszawie, czy w Krakowie (dotyczy to również pierwszej części przedstawienia wrocławskiego), jeżeli jeszcze śmieszy, to tylko prawem przypomnienia owej znakomitej zabawy z tekstem w ręku. Co gorzej: w teatrze wraz z komizmem przepada gdzieś krytyczny wobec ówczesnego porządku ton utworu, a w najlepszym razie pozostaje niezrozumiały.

Samobójca stracił na aktualności wraz z cenzorskim zakazem wystawienia sztuki w Teatrze imienia Meyerholda w roku 1930. Stracił bezpowrotnie, ponieważ - jakkolwiek wiemy sporo o rzeczywistości radzieckiej po dojściu Stalina do władzy - warunki określające tę rzeczywistość są nieporównywalne z niczym, a zatem trudno nam je do końca zrozumieć. Andrzej Rozhin - reżyser Samobójcy w Teatrze Ateneum był, jak się zdaje, innego zdania. Dramat nie wymaga żadnych szczególnych zabiegów adaptacyjnych, ponieważ rzeczywistość, w której są zanurzeni bohaterowie Samobójcy jest pod wieloma względami podobna do naszej. Pracujący pod kierunkiem Rozhina aktorzy włożyli zapewne wiele wysiłku, by wychwycić wszystkie możliwe analogie. Na tyle dużo, że zatroskani, aby ich trud nie poszedł na marne, wyręczają widza ze żmudnego obowiązku kojarzenia i w monotonnie na ogół szemrzącym potoku kwestii eksponują te, które z biedą można odnieść do naszej sytuacji i doświadczenia.

Samobójca wystawiony w latach trzydziestych wstrząsałby bardziej i bardziej by śmieszył. Dzisiaj bez kontekstu ponurej, okrutnej rzeczywistości doskonale złożony mechanizm sztuki zacina się. Erdman nie musiał nawet wspominać w Samobójcy o zjazdach komsomolców, pięciolatce w cztery lata, rozkułaczaniu wsi. Wszystko to pozostawało w świadomości odbiorców, czaiło się poza przedstawionym na scenie pokojem małżeńskim Podsiekalnikowych. Dopiero na tle tej zaciskającej się nieubłaganą pętlą rzeczywistości wielkie słowa i gesty postaci dramatu ujawniają swą żałosną śmieszność. O gościach uczestniczących w stypie "na opak" nikt nie pamięta. Są niepotrzebni. Skazani ani na życie, ani na śmierć powinni sobie po cichutku odejść, najlepiej bezpotomnie.

Świadomy tego, że Samobójca zbyt mocno jest zakorzeniony w swej epoce, by mógł bez uszczerbku istnieć pozbawiony tamtego kontekstu, świadom także tego, że kontekst ten został bezpowrotnie utracony - Jerzy Jarocki wydobył z dramatu wątki bardziej uniwersalne. W obu przygotowanych przez niego przedstawieniach postaci są po czechowowsku zagubione. Czują się niepotrzebne w organizowanym odgórnie społeczeństwie. Lekceważone i niedostrzegane przez ziemskich władców chciałyby może wznieść się do rangi bohaterów wielkiego dramatu historii, ale nie przewidziano w nim żadnej roli, którą mogłyby odegrać, nawet jako statyści. W długiej, ale pełnej napięcia scenie bankietu (stypa) stają się na moment piękne, wyrażają bowiem swą trwożnie chowaną przed światem tęsknotę za innym życiem. Marzenia są jedynym sposobem spełnienia własnej egzystencji, pozwalają wznieść się ponad poczucie bezużyteczności. Bez wątpienia, przy takiej interpretacji Samobójca stracił nieco na politycznej ostrości, a ukryty w nim jad oskarżenia trochę zwietrzał, ale z drugiej strony - tyle samo zyskał na uniwersalności. Stał się, parabolą.

Druga część przedstawienia wrocławskiego obfituje w znakomicie wyreżyserowane i rozegrane sytuacje sceniczne, a inteligentnie skrócony tekst komedii ożywa pod działaniem niewyczerpanej w pomysłach wyobraźni Jarockiego. Z satysfakcją trzeba podkreślić, że jest to jak dotychczas jedyny przypadek, gdy Samobójca wywołuje niewymuszony śmiech publiczności; śmiech, który z wolna tężeje w gardłach, który gaśnie nagłe niczym żar zalany wodą przy finałowym monologu Podsiekalnikowa.

W tej partii przedstawienia wypadki toczą się błyskawicznie. Podsiekalnikowa (Krzysztof Kuliński) przynoszą do żony i teściowej. Wysunięty teraz na proscenium pokój małżeński wypełnia się czarnymi postaciami, które przybyły opłakiwać "zmarłego". Śpiewy liturgiczne, blask świec trzymanych w rękach... Poganiany przez Aristarcha Dominikowicza (Eliasz Kuziemski) pop urywa obrządek pogrzebowy pośpiesznie wymamrotaną formułką końcową, nie bacząc na rozdziawioną ze zdumienia gębę diakona. Powstaje nieopisane zamieszanie. Wszyscy -jeszcze przed chwilą tak zgodni w modlitewnym chórze - starają się nawzajem przekrzyczeć. Szarpią trumnę z nieszczęsnymi szczątkami zmarłego ze strachu Podsiekalnikowa, chcąc z faktu jego "śmierci" jak najwięcej zagarnąć dla siebie. Nad rozedrganą od emocji ciżbą ludzką, ponad głosami łączącymi się w polifoniczną, parodiującą operę całość unosi się podnoszona na lince opuszczonej z paludamentów - Margarita Iwanowna w długiej sukni. Piękny, czarny anioł. Chwila uniesienia. Wszyscy zamierają... Nagle Podsiekalnikow podnosi się w trumnie. Margarita (Halina Skoczyńska) spada. Ktoś tam przywarł do ściany, nogą broniąc się przed natarczywością "zjawy". Ktoś wczołgał się za komodę. Miejsca w pokoiku mało, wszyscy więc pozostają przylepieni do cienkich ścianek pomieszczenia. Niektórzy wiszą na wierzchniej ich krawędzi.

Dekoracje - przygotowane według projektu Zofii de Ines Lewczuk - tracą jakąkolwiek więź z wyobrażanym przez nie wnętrzem mieszkalnym. Są tylko i aż - teatralną konstrukcją, przyrządem do gry, co dodatkowo jeszcze podkreśla pozorność z jednej strony - śmierci Podsiekalnikowa, z drugiej zaś podważa szczerość intencji żałobników. Za ten fragment bez żalu wybacza się reżyserowi nużącą, przydługą część pierwszą przedstawienia.

Jarocki odkrył, jak się wydaje, jedyną skuteczną metodę przybliżenia Samobójcy współczesnemu widzowi. Erdman z wirtuozerią przetworzył w swej komedii konwencjonalne, niemal wodewilowe chwyty. Dlatego też, nie należy czynić z Samobójcy obrazka obyczajowego pokazującego życie w tak zwanych komunalkach, tj. w mieszkaniach wielorodzinnych. Daje to bowiem tak opłakane rezultaty jak w Teatrze Ateneum, gdzie Andrzej Rozhin przy wydatnej pomocy scenografa Marcina Stajewskiego zrobił wszystko, by zagrać dramat na poważnie. Monologi Podsiekalnikowa (Marian Kociniak) rozbrzmiewają na tle lirycznych, tęsknych melodii Andrzeja Zaryckiego. Postaci tej - będącej w tekście połączeniem błazna z tragicznym bohaterem - w scenie bankietu towarzyszy (wbrew tekstowi zresztą) głuchoniemy głupek. Jest on drugim, błazeńskim" "ja" protagonisty. Pomysł o tyle dziwaczny, że na wyłączną tragiczność Podsiekalnikowa, którą daremnie stara się wydobyć Marian Kociniak, po prostu nic staje tekstu.

"Chodzimy tylko do siebie w odwiedziny i mówimy, że życie jest ciężkie [...] nie odbierajcie nam ostatniej podstawy egzystencji, pozwólcie nam mówić, że życie jest ciężkie. Chociażby szeptem: "życie jest ciężkie"..." (przekład Maryli Masłowskiej).

Finałowy monolog Podsiekalnikowa w przedstawieniu wrocławskim brzmi przejmująco. Może dlatego, że poprzedziła go żywiołowa sekwencja pogrzebowa. W każdym razie to, co powinno widza poruszyć, dociera mimo, czy raczej dzięki podkreśleniu tego, co w sztuce jest konwencjonalne, co jest pastiszem, zabawą w teatr. Scenografia, jak się okazuje, nie musi wprowadzać widza w zatęchłą atmosferę komunalek. Aktor grający Podsiekalnikowa nie musi wyciskać z tekstu każdej poważniejszej nuty. Pozwólcie Erdmanowi przemówić. Erdmanowi - geniuszowi sceny. Jego tekst - kto nie wierzy, niech się zjawi po przerwie na przedstawieniu wrocławskim - można skrócić w taki sposób, że tylko na tym zyskuje. Sam autor - konsultant Meyerholda podczas jego pracy nad Rewizorem - na pewno nie miał złudzeń, że w teatrze będą celebrować każdą zapisaną przez niego kwestię. Reguły gry były znane. Współcześni Meyerholdowi dramatopisarze przerabiali swe sztuki do ostatniej niemal próby. Erdman był z najwybitniejszych. A wybitni chętnie przystają na korzystne dla swego dzieła zmiany.

Nikołaj Erdman: Samobójca

- Teatr Ateneum w Warszawie, prem. luty 1988, Reż. Andrzej Rozhin, scen. Marcin Stajewski, muz. Andrzej Zarycki;

- Kraków, PWST prem. marzec 88. Reż. i opieka pedagogiczna Jerzy Jarocki, scen. i kostiumy Zofia de Ines Lewczuk;

- Teatr Współczesny we Wrocławiu, prem. czerwiec 88. Reż. Jerzy Jarocki, scen. Zofia de Ines Lewczuk, muz. Ewa Kornecka, choreografia Jadwiga Leśniak-Jankowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji