Artykuły

"Rewizor" zjadliwy i groźny

Jedno jest pewne. Ten Rewizor rozgrywa się poza epoką weń wpisaną. Owo "poza" wypływa z różnych planów przedstawienia Jerzego Jarockiego jako następstwo konsekwentnych zabiegów, a bodaj najjaskrawiej daje o sobie znać w scenografii. Nie dlatego tylko, że zabrakło w niej właściwie kostiumów odpowiadających ściśle modzie pierwszej połowy XIX wieku, a zastąpiły je ubiory komponowane, w tym damskie o wyraźnych cechach stylu lat dziesiątych naszego wieku. I nie dlatego także, iż Chlestakow nosi biały garnitur z kwiaciastą kamizelką, a mundury policyjne mają krój przywodzący na myśl raczej dobę tuż przed Wielką Rewolucją Październikową niż romantyczną.

Wszystko to okazuje się istotne dla klimatu przedstawienia dopiero w powiązaniu z dekoracją, w której pominięto realia i koloryt rosyjskiej prowincji, zapadłego miasteczka, skąd - jak mówi Horodniczy - "choć przez trzy lata galopem pędzić, a do żadnego państwa nie dojedzie". A ściślej: pominięto wszystkie pokusy i uroki rodzajowego malowidła, stylowych smaczków z epoki w detalach, rekwizytach itp.

Przestrzeń gry w tym Rewizorze to odpychający zaniedbaniem dziwny labirynt pomieszczeń oddzielonych od siebie jakby nadmierną ilością drzwi i krat. Jest w nim kilka planów akcji odpowiadających sugestiom sztuki - podwórze i salony domu Horodniczego, zajazd - ale przecież wyodrębnionych niezbyt wyraźnie i z dużą dozą umowności. Notabene włączył tu Kazimierz Wiśniak naturalne warunki widowni i sceny Starego Teatru z odsłoniętą maszynerią. Z boku sceny znajduje się "prywatne" więzienie Horodniczego. Stąd, zza krat, przygrywa zaręczynom Horodniczanki kapela złożona z więźniów i tutaj Ziemlanika wepchnie swego skompromitowanego zwierzchnika w finale przedstawienia, by przejąć po nim władzę. Centralne miejsce w dekoracji zajmuje aż surrealna w nieskończonej - zdaje się - perspektywie amfilada pokoi. Z niej właśnie nadejdzie wśród prószącego śniegu niczym zwiastun klęski Żandarm ze słowami: "Przybył z najwyższego rozkazu urzędnik z Petersburga. Prosi panów natychmiast do siebie."

Nim jednak to nastąpi, nim rozpęta się na scenie istna Sodoma i Gomora z łuną pożarów za oknem i trwożnym biciem dzwonów do wtóru muzyki Czajkowskiego, a wszyscy uczestnicy balu zastygną w marionetkowych pozach - opisana tu w skrócie kompozycja plastyczna odsłoni swój sens i funkcję. Okaże się organicznym składnikiem scenicznego świata, który Jarocki kształtuje na podobieństwo sennego koszmaru czy wizji.

Rządzi nim swoista logika, nastrój, rytm scenicznej narracji i napięć pomiędzy postaciami. Ów świat poddany jest regułom deformacji i chwilami aż do absurdu rosnącego przejaskrawienia, groteski. Reguły te stosuje reżyser konsekwentnie od pierwszej do ostatniej sceny, od rozbudowanego prologu, w którym więźniowie trzepią perski dywan, by rozłożyć go w domu Antoniego Antonowicza przy wtórze policyjnego gwizdka, aż po finałowy bal, stanowiący metaforyczną kodę przedstawienia.

Co prawda, nie w każdym momencie zamysł poparty został udaną realizacją. Dzieje się tak z rozmaitych powodów. Nie tylko dlatego, że materia tekstu stawia reżyserowi opór, ale i za sprawą aktorów, którym bliższa wydaje się rodzajowa farsa, bądź psychologiczne uprawdopodobnienie niż budowanie napięć i relacji pomiędzy postaciami na zgoła innych zasadach. To, co narzuca im Jarocki jako pancerze zewnętrznej formy postaci oraz istotę jej scenicznego życia - opiera się na założeniach, które odbiegają od Gogolowskich interpretacji w polskim teatrze, a ponadto wymaga żelaznej wprost precyzji i perfekcji wykonawczej, Warto przy tym dodać, że rygory te mieszczą się linii zadań, jakie stawiał Jarocki aktorom w swoich wybitnych inscenizacjach Mami i Szewców Witkiewicza oraz Ślubu Gombrowicza (zwłaszcza warszawskiej z roku 1973). Rewizor wydaje się być im bliski w poetyce.

Otóż rygorom tym nie umiał sprostać Jan Korwin-Kochanowski, który gra Chlestakowa. Z jego roli można wprawdzie wyłowić zarówno plan ogólny, jak poszczególne etapy działań, ale istnieją one jakby osobno; nie powiązane w całość sprawiają wrażenie zewnętrznych i pustych. Szczególnie razi to w scenie spotkania z Horodniczym w zajeździe, gdzie reżyser cały wzajemny kontakt aktorów oparł na - niesłychanie drobiazgowo przemyślanej, skonstruowanej i spuentowanej brawurowym biciem pluskiew - partyturze. Jest w niej miejsce na autentyczny głód i lęk Chlestakowa, na spryt i determinację Horodniczego oraz na skomplikowane - a będące swoistą transpozycją dialektyki strachu i siły wzajemnej fascynacji obu przeciwników - działania fizyczne z akrobatyką wspinającego się po ścianie Chlestakowa włącznie. Korwin-Kochanowski wykonuje kolejne punkty tej partytury, ale niemal nie istnieje na scenie. Jego bezbarwność i nijakość, które znikają częściowo w następnych scenach, np. gdy opowiada o Petersburgu - tutaj eksponują prymitywną taktykę zbrodniczego w znakomitej interpretacji Jerzego Stuhra.

Jednak ta bezbarwność, którą trudno momentami przyjąć za efekt świadomej roboty aktorskiej, jakby prawem paradoksu staje się w przedstawieniu czymś zaskakująco znaczącym. Blady, "cieniutki i chudziutki" - jak chciał Gogol - młodzieniec o nieciekawej fizjonomii i miernym umyśle potęguje absurdalność histerii służalstwa i strachu, jaką powszechnie wywołuje. Oto przed kim korzy się Horodniczy i jego świta oraz cała prowincjonalna socjeta, która żyje w trybach terroru wedle dewizy, iż bezkarność tych, co "na górze" rozgrzesza z wszelkich świństw tych co "na dole"... Nawiasem mówiąc, żyją bardziej jako wykonawcy, niż poddani tego terroru.

Siłą motoryczną działań bohaterów jest tutaj przede wszystkim strach i skłonność do podporządkowania się władzy, jaka by była. Przejawia się to w absurdalnie śmiesznych zachowaniach postaci, w znakomitych rozwiązaniach sytuacyjnych. Oto kurator instytucji dobroczynnych, Ziemlanika - którego gra ze świetnym wyczuciem komicznego efektu Jerzy Trela - służy władzy swą dłonią, gdy zabrakło popielniczki. Zaś Horodniczyna przyjmuje wybuch namiętności Chlestakowa w uległej pozie na czworakach, niczym posłuszna suczka. O tej właśnie scenie pisano, że jest niesmaczna, wręcz wulgarna. Kłopot jednak w tym, że owa - problematyczna zresztą - wulgarność okazuje się uzasadniona jako jeden z rysów przedstawionego świata, oraz jego bohaterów, których nikt w tym spektaklu nie oszczędza. Dość powiedzieć, że nawet uciskani kupcy i mieszkańcy miasteczka to przyzwyczajone do skarg i donosów wątpliwe figury, za których uczciwość nie dałoby się złamanego grosza.

Rewizor w Starym Teatrze nie jest ani lekką farsą z morałem, ani też komedią realistyczną z trzpiotowatym i sympatycznym lekkoduchem w roli głównej, lecz niemal ponurym dramatem ludzi poddanych podwójnej presji: władzy oraz gry własnych namiętności z pychą, pogardą i strachem w pierwszym rzędzie. Nie znaczy to jednak, iż zabrakło w nim humoru. Ale Jerzy Jarocki zdaje się przede wszystkim pamiętać o tym, iż humor przełamuje się u Gogola w zjadliwej grotesce, w bolesnej kpinie z miłości i głupoty ludzi, którzy sami umacniają okrucieństwo i bezkarność gniotącego ich systemu. Toteż ma on tutaj inną niż przywykliśmy barwę, inny wymiar. Chwilami pojawia się jako ironiczny kontrapunkt działań postaci, kiedy indziej znów urasta do absurdalnej puenty sytuacji- często poza tekstem - a z woli reżysera i aktorów: jako efekt ich inwencji. Można ją odnaleźć i w kostiumach (np. bliźniaczo podobne kreacje matki i córki jako znak ich rywalizacji o względy Chlestakowa), i w elementach dekoracji (np. tajemnicze dysze-machiny po bokach sceny). A przede wszystkim, w misternie nizanych relacjach pomiędzy postaciami, czego świadectwem choćby duet Horodniczego z żoną w V akcie, ich marzenia o przyszłej konkiecie w Petersburgu.

Horodniczynę, kurę domową z pretensjami do wielkomiejskiego szlifu, gra Anna Polony. Prowadzi rolę pewnie, chwilami brawurowo, ze znakomitym temperamentem i zmysłem komizmu. Ale nie zawsze trafia we właściwy ton, jak gdyby bardziej odpowiadał jej rodzajowy rysunek postaci niż ten, który narzucił reżyser. Wiele zabawnych cech prowincjonalnej bohaterki buduje w oparciu o kontrast swej niepozornej postaci i jakby nie licującej z nią potężnej energii. Ma świetne sceny z córką (gra ją Magda Jarosz), osnute wokół jednego właściwie tematu, który powraca w różnym natężeniu - wokół zazdrości o męskie względy. Z licznej obsady tego przedstawienia trzeba wspomnieć Jerzego Radziwiłowicza w roli nadgorliwie służalczego naczelnika poczty oraz świtę Antoniego Antonowicza w składzie: Chłopow-wizytator szkół (Marek Litewka), sędzia Lapkin-Tiapkin (Zygmunt Józefczak), Uchowiortow-komisarz policji (Jan Krzyżanowski), Dobczyński (Zbigniew Szpecht) i Bobczyński (Roman Stankiewicz). Grupa ta funkcjonuje w przedstawieniu niemal jak jedno ciało ożywione słuchem absolutnym na najmniejszy ruch, gest czy spojrzenie zwierzchnika. Prawdziwą symfonią służalstwa jest narada w domu Horodniczego, w pierwszym akcie. O Rewizorze w Starym Teatrze pisano już zarówno w tonie entuzjazmu, jak potępienia. Jakkolwiek by go jednak oceniać, trzeba powiedzieć, że jest to przedstawienie interesujące, nawet w niedoskonałościach, i ważne. Nie dlatego tylko, że daje możliwość obcowania z teatrem wysokiej próby, ale z tego głównie względu, iż podejmuje trud wyartykułowania myśli współbrzmiących z rzeczywistością pozateatralną, choć nie mających nic wspólnego z natrętną i tanią aktualizacją. Inna sprawa, iż koszta tego zabiegu są chwilami wysokie. Zwłaszcza zaś dla tych, którzy chcieliby widzieć w tym Rewizorze tak zwanego ducha i literę tekstu. Ale - na szczęście - nie jest to miara ani niezawodna, ani jedyna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji