Trzy razy Szekspir (fragm.1)
W swych "Dziejach Anglii" Andre Maurois cytuje taką opinię: "Najważniejszy fakt, jaki można zaobserwować w stosunku do Francji i Anglii nie w tym leży, że znajdujemy tam pomniki rzymskie, lecz że te kraje są pomnikami rzymskimi".
W "Cymbelinie" Szekspir pokazuje żołnierzy rzymskich na ziemi brytyjskiej. Najpierw posłowie upominają się o płacenie Rzymowi daniny, którą wywalczył Cezar - król Cymbelin odmawia, czuje się silny i niezawisły. Potem przychodzą legiony rzymskie, toczą się walki - i Brytyjczycy zwyciężają napastników. Po czym Cymbelin uwalnia jeńców i mówi: "Chociaż zwycięscy, Kajuszu Lucjuszu, Przyjmujem zwierzchność rzymskiego Cezara i przyrzekamy zwykły płacić haracz".
Cymbelin posługuje się średniowiecznymi terminami lenniczej zależności, ale uprawia dalekowzroczną i - na swój czas - nowoczesną politykę europejską: łączy się z rzymskim kręgiem cywilizacyjnym i kulturowym, łamie przesądy nacjonalistyczne, gdyby tak anachronicznie można powiedzieć; wie, że Brytyjczycy niczego lepszego w tym czasie nie wymyślą nad to, co mogą zaofiarować im Rzymianie. Więc - za drobną opłatą - włącza się w najsprawniejszy ówcześnie organizm życia politycznego. O ile wiem, ostatnio nie gra się "Cymbelina" w Londynie. A mógłby się stać przejrzystą aluzją do angielskich starań o przyjęcie do tzw. wspólnego rynku.
Zagrano natomiast "Cymbelina" w Krakowie, w Starym Teatrze, w reżyserii Jerzego Jarockiego i scenografii Ewy Starowieyskiej.
Reżyser zrobił z utworu lekko makabryczną komedię o wiernej miości małżeńskiej i o naiwnym królu, który - przeciwnie niż u Szekspira i w historii angielskiej - ze swoich zwycięstw nie umie wyciągnąć żadnych korzyści politycznych.
Ostatni akt rozgrywa Jarocki nie na polu bitwy lecz na cmentarzu - w tle śmierć, prawdziwa choć operetkowa, z kosą. Brytyjczycy wziąwszy się za ręce z Rzymianami śpiewają coś o pokoju, który nareszcie wiecznie zapanuje. A za nimi śmierć, prawdziwa choć operetkowa, z kosą, tańczy, tańczy w rytm ich wesołej zabawy. Nie jest to śmierć groźna ani okrutna, lecz szydercza. I w tym szyderstwie swoim bardzo polska.
W ostatnich sztukach Szekspira - "Burza", "Cymbelin", "Opowieść zimowa" - dopatrujemy się zwykle historiozoficznej ironii. Ale można przecież odczytywać z nich tylko zdziwienie. Że z tych wszystkich nieprawdopodobieństw, okrucieństw, głupoty, z tego diabelskiego tygla, jakim jest świat i jego historia, w jakim warzą się ludzie, ich intencje i dokonania - że więc z tego tygla wyłania się coś, co może trwać i trwa, co może nawet wydać się, na krótko bodaj, doskonałym i bywa doskonałe, słowem ta forma egzystencji, którą nazywa się niekiedy "najlepszym ze światów". I mówi się to bez ironii.
W życiu każdego człowieka bywają takie okresy, albo przynajmniej rok, miesiąc, przynajmniej dzień albo godzina, kiedy chciałby to powiedzieć, albo nawet może to powiedzieć z pełnym przekonaniem. Szekspir utrwala ten nieoczekiwany, sentymentalny moment zaufania, jakie zapanowuje między człowiekiem a światem. Wyobrażam sobie, że finał "Cymbelina" mógłby wzruszać do łez; gdybyśmy umieli jeszcze płakać. Jarocki nie wzrusza; chce powiedzieć, że to zaufanie nie może trwać dłużej, ani sensu innego nie ma niż finał operetkowy. Więc zamiast płakać, śmiejemy się: z Szekspira, z bohaterów, z siebie - i z pomysłowości reżysera.
Nie tylko reżysera. Dawny przekład Leona Ulricha opracował Jerzy S. Sito. Oczyścił go z - nadmiernego - poetyzowania, a na to miejsce wprowadził dosadność replik, ostrzejszy dowcip, bardziej zgodny z tonacją oryginału, ale i mocniej drażniący ucho współczesnego widza. Scenografia, a już szczególnie kostiumy zawieszały bohaterów gdzieś pomiędzy elżbietańską Anglią a konwencjami secesyjnego teatru. Wysmakowana zabawa w taki teatr, w którym aktorzy nie muszą kryć - przy pomocy psychologicznych sztuczek, przeżywania, itp. - ani swoich intencji wobec postaci, ani intencji reżysera wobec przedstawienia i autora. A więc groźny melodramat, który byłby dziś nie do zniesienia - tak jak nie mógł go, zdaje się, trawić Shaw - zmienia się od początku w farsę i zmierza do operetkowego finału.
Podobały mi się w tym przedstawieniu panie: Ewa {os#os11566}Lassek{/#} jako cnotliwa Imogena: dopiero w półśnie - i to wobec kadłuba, o którym później będzie sądziła, że był kadłubem jej męża - ujawnia nieopanowaną pasję erotyczną; Halina Kwiatkowska, subtelną ironią demaskująca postać królowej. Także Marek Walczewski stopniowo i znakomicie ośmieszający swego Postumusa, a Antoni Pszoniak - naiwność uczciwego sługi. Zbyt ostry farsowo start wzięli chyba dwaj królewicze i pretendent do tronu, Kloten. O tej komedii Sito pisze, że jest "czarna" i "gorzka". Jarocki zakpił i z tej czerni i z tej goryczy. Dał przedstawienie świetne i dowcipne. Ale mnie marzyłoby się jeszcze takie, które by całą absurdalność ludzkich działań potrafiło sprowadzić do finału naprawdę pogodnego. W końcu Anglia wcale tak źle nie wyszła na tym, że stała się "pomnikiem rzymskim". Nie zawsze trzeba szukać czerni i goryczy w klasycznych tekstach.