Artykuły

Orfeusz - zaszczuty

Tak się złożyło niedobrze, że widziałem, francuskie przedstawienie Orfeusza - Williamsa w inscenizacji Raymonda Rouleau. Ten awangardowy reżyser o międzynarodowej pozycji dał wstrząsające przedstawienie. W dwu pierwszych aktach kotłował się podziemny nurt dramatyczny i tak wzbierał, że w akcie trzecim czekało się na nieuchronną katastrofę. Oczywiście, oglądające krakowskie przedstawienie starałem się zapomnieć o poprzednim wrażeniu, niemniej czekałem na podobnie silny impuls. Spotkał mnie przykry zawód. Gdybym nie poznał przedtem Orfeusza ze sceny i z lektury, przypuszczałbym teraz, że sztuka jest licha.

Trawestacja mitu orfejskiego, podjęta przez Williamsa (zresztą nie po raz pierwszy) jest bardzo swobodna. Ogranicza się właściwie do uwspółcześnionej i spospolitowanej postaci bohatera - wędrownego gitarzysty - i do jego izolacji w gruboskórnym otoczeniu miasteczka na południu Stanów. To jest owe piekło, do którego zstępuje nasz Orfeusz - Val, ale nie w poszukiwaniu utraconej Eurydyki. Bo w ogóle - Eurydyk ma już powyżej uszu, i chciałby się rozsądnie ustatkować. Ale to próżne marzenia. Przypadkowa przygoda miłosna kończy się fatalnie. Orfeusza rozszarpują menady - psy, i nagonka ku-klux-klanu.

Williams interesuje się żywo teatralną realizacją swych sztuk. Orfeusza pisał z myślą o Marlonie Brando - jako Valu - oraz o Annie Maanani - w roli Lady Torrance - której włoska aktorka nie zagrała jednak, lękając się tekstu w obcym języku.

Jest w Orfeuszu ostry atak na amerykańskie przesądy obyczajowe a ponure samosądy tajnych stowarzyszeń. Jednak sam Williams odrzeka się od problematyki społeczno-politycznej. Pasjonują go postacie wyjątkowe, o utraconej równowadze życiowej, oraz gra i wyzwalanie ukrytych kompleksów. Dialog - jakże dramatyczny - pulsuje nieustannym a zmiennym rytmem. Niestety, w przedstawieniu naszym utracił swą nośność, przepadły gdzieś spięcia i punkty węzłowe. Może sprawiło to nieszczególne tłumaczenie tekstu, może słaba słyszalność, spowodowana - jak się zdaje - ażurową dekoracją, rozpraszającą głosy. Ale zaszkodziło zbędne pauzowanie i rozkawałkowanie kwestii i nerwowa gra, o ciągłych zrywach. Również - charakterystyczny nastrój liryzmu i posępnej zmysłowości - też jakoś przepadł. Podrabianie go nastrojowymi songami Vala, czy interesującą zresztą melodią, graną na gitarze w przerwach, nie ratowało sprawy. Sądzę, że na brak nastroju wpłynęła w dużym stopniu optyka sceny, wreszcie reżyseria i aktorstwo. Oczywiście reżyser jest indywidualnością i należy szanować każdą nową oryginalną koncepcję. Jednak interpretacja Jarockiego wydaje się pomyłką, podobnie jak niedawne przedstawienie tegoż reżysera - Zamku w Szwecji. Dramaturgia Williamsa, wzorującego się świadomie na Czechowie jest naturalistyczno-symbolicznym melodramatem o jaskrawych i brutalnych efektach, których okrucieństwo przeplata się z liryzmem i wzniosłością. Pokrewieństwo z Czechowem zdradzają także charakterystyczne i symboliczne "glosy świata", rodzaj akustycznej dekoracji, które wymagają jednak większej precyzji i ekspresji dźwiękowej, niż to było w omawianym przedstawieniu.

Wydaje się, że fałszywie ustawiono główną postać Lady Torrance, którą grała aktorka tak utalentowana jak Niwińska. Jej niedawna kreacja Blanche w doskonałym przedstawieniu "Tramwaju" (właśnie Williamsa), jak najbardziej dysponowała ja do roli Lady. Osią tej roli jest kobiecy kompleks frustracyjny, wynikający z niezaspokojenia najskrytszych pragnień. Ich nagłe rozbudzenie zaczyna dramat, rozgrywający się w atmosferze erotyzmu, obciążonego fatalizmem. Dramat ten nie wyszedł niestety. Oczywiście Niwińska miała wiele zagrań świetnych, ale pełnej postaci nie stworzyła. Prowadziła rolę ze stałym a przykrym grymasem mimicznym, w nagłych odruchach przeskokach i gwałtownych zrywach, niweczących wyrazistość dialogu i akcji. Sam tekst tu wystarcza i akcentowanie przeskoków jest przysłowiowym stawianiem kropek nad "i". Nieszczęśliwa przeszłość Lady Torrance (córki włoskiego kataryniarza, później bootlegera spalonego za handel z Murzynami) uzasadnia znużenie i ostrożna powściągliwość. Jej przebudzenie jest nagłe. Tymczasem Niwińska grała od początku nerwowy dramat namiętności. Fatalny zawód i końcowa katastrofa nie miały istotnej ekspresji. Lepiej ustawiony był Val - powściągliwie i spokojnie - jak przystało zmęczonemu miłością ulubieńcowi kobiet. Ale może ten Val, przecież obieżyświat i wędrowny poeta, zanadto był schludny i grzeczny? Niemniej Herdegen stworzył postać konsekwentną i uczynił ją żywą oraz atrakcyjną, a ważna rola Karoliny (właściwie kopia Blanche z "Tramwaju") była zdecydowanie pomyłką. Haniszówna zagrała jakąś dziwożonę, pozującą się narastać z szekspirowskiej tragedii, a nie ze współczesnego dramatu, wyślę, że właśnie wygląd normalny amerykańskiej dziewczyny (jeżdżącej przecież własnym, samochodem!), i lepiej zarysowałby ekshibicjonizm tej postaci. Właściwie najpełniejszą rolę dała J. Zaklicka, jako uduchowiona żona szeryfa, umęczona wizjami i misją apostolstwa, postać na pograniczu groteski i posępnej tragedii. Wydaje się, że to doświadczenie aktorskie nie pozwoliło Zaklickiej ulec sugestiom reżysera. Natomiast szeryf Talbott (R. Wójtowicz), jako małomiasteczkowy satrapa, budził jedynie sztuczną grozę, nie przymierzając, jak Herod z szopki. Podobnie jego "chłopaki".

Filuś, zbyt wynędzniały nawet jak na moribunda, nie mógł, siłą rzeczy, wykazać pełnej zjadliwości i fanatyzmu tego zwolennika lynczu, i człowieka twardej ręki. Plotkujące sąsiadki były nad miarę rozkrzyczane i sztucznie roześmiane.

Rolę Pielęgniarki, bardzo ważną, bo wyzwalającą nasze rozwiązanie akcji, rozegrała Kruszewska inteligentnie, choć nie wykazała tyle chłodnej zaczepliwości, ile dyktuje tekst. Niemą rolę murzyńskiego czarnoksiężnika rozegrał interesująco A. Buszewicz. Zakończenie sztuki, jakże melodramatyczne, wykazało dziwną nieporadność reżysera w wypunktowaniu sytuacji.

Piętrowa dekoracja, plastycznie ciekawa i dająca dzięki ażurowym żaluzjom sposobność do operowania rozproszonym światłem, nie umiejscowiła akcji, pozbawiając ją środowiskowej charakterystyki. Ten nieokreślony pawilon (konstrukcja, powtarzająca się zresztą zbyt często, na naszych scenach) nic nie miał wspólnego z drobiazgowym naturalizmem wnętrza prowincjonalnego sklepiku, szumnie nazwanego magazynem Torrance. Wiele do życzenia pozostawiała orientacja miejsc gry i ich funkcjonalność. Pustka na scenie daje wprawdzie szerokie pole do gry i eksponuje aktora. Jednak w tym wypadku kusiła do zbędnego miotania się od kulisy do kulisy, co rozpraszało kondensację dialogu.

Niestety, niedobry jest ten Orfeusz. Nie służy mu jakoś krakowskie powietrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji