Artykuły

"Dzika kaczka" w sosie "Rozmaitości"

Przy całym szacunku dla wielkiego pisarza, jakim był Ibsen i dla "Dzikiej kaczki", która uchodzi za jeden z najlepszych i najostrzejszych jego utworów, trudno dziś wzbudzić entuzjazm dla tej sztuki mocno już zwietrzałej i niewiele nas obchodzącej - przynajmniej w takim ujęciu, jakie zobaczyliśmy w Teatrze Rozmaitości. Walka z kłamstwem przewija się przez całą niemal twórczość Ibsena ale w "Dzikiej kaczce" występuje ze specjalną siłą. Zresztą właściwie nie walka, ale przyznanie się do jej beznadziejności, szydercze uznanie potrzeby kłamstwa dla szczęścia człowieka i szkodliwości prawdy, która je burzy.

Można by się z taką filozofią zgadzać lub nie, gdyby wynikała ona w sposób przekonujący ze sztuki. Ale kim jest jej bohater Hjalmar Ekdal, któremu prawda burzy szczęście. Półgłówkiem, nierobem, i w dodatku kabotynem. Przynajmniej takim i tylko takim nam się dziś wydaje. Ibsen - przy uznaniu tych jego cech - niewątpliwie miał dla niego także sympatię, jako dla jednego z tych biednych ludzi, dla których marzenia i złudzenia są jedynym ratunkiem w życiu. Zygmunt Kęstowicz pokazał Hjalmara bardzo trafnie takim, jakim on jest istotnie, to znaczy właśnie półgłówkiem, nierobem i kabotynem. Ale przykład zabójczego działania prawdy w tym wypadku chybia celu. Jeżeli prawda zawodzi takich ludzi, to raczej dowód jej potrzeby a nie szkodliwości. Nie mogą oni ani rusz wzbudzić w nas współczucia. Kabotynem jest też główny nosiciel - żeby nie powiedzieć donosiciel - prawdy, namaszczony maniak Gregers Werle. Tadeusz Cygler, ubrany jak pastor w ruchach naśladujący pastora, był równie nieznośny jak nieznośna jest ta postać. W tej sytuacji jedynym głosicielem mądrości ludzkiej staje się zapijaczony i wykolejony lekarz Relling, doskonale zresztą zagrany przez Zygmunta Maciejewskiego.

Jak z tego widać, były w tym przedstawieniu próby dzisiejszego odczytania sztuki. Ale niestety nie zostały one konsekwentnie przeprowadzone. Najlepiej wypadły w ostatnim, piątym akcie, który miał dobre tempo i ton kpiący, niemal komediowy - mimo końcowych tragicznych perypetii. Może w tym tonie należałoby ująć całość sztuki, choć byłyby to trochę kpiny także z... Ibsena i jego świata. W tym świecie cały nahalny symbolizm z dzikimi kaczkami jest szczególnie nieznośny i staroświecki. Reżyser ANDRZEJ SZAFIAŃSKI potraktował go na serio. W pierwszych zaś aktach chciał wywołać nastrój jakiejś niesamowitości. Już pierwsi, którzy ukazują się na scenie, lokaje (JÓZEF NALBERCZAK i TADEUSZ GRABOWSKI) są tajemniczymi kamerdynerami nie z tego świata. ALFRED ŁODZIŃSKI wodzi groźnie oczyma aby pokazać surowość starego przemysłowca Werlego. Żywą postać z sztuki obyczajowej tworzy OLGA BIELSKA jako jego przyszła żona. WŁODZIMIERZ KWASKOWSKI poważnie gra zdziecinniałego porucznika, który "zawsze był zupełnym osłem". JANINA ANUSIAKÓWNA z miłą prostotą ujęła rolę nieszczęśliwej żony kochającej kabotyńskiego męża. DANUTA PRZESMYCKA dzielnie przezwyciężyła trudności grania czternastoletniej Jadwini. WŁADYSŁAW JANECKI był "demonicznym" byłym teologiem.

Przedstawieniu nie pomogły fatalne dekoracje udziwniające i do tego bardzo brzydkie. Nikt nie zgadnie np. dlaczego ściany były w nich konstruowane z materacy. Jacek Fruhling zabłysnął znanymi walorami doświadczonego tłumacza. W sumie jednak nie można powiedzieć by ta "Dzika kaczka" była dla konsumenta lekko strawna.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji