Artykuły

Solidarność to dla mnie wolność, różnorodność i odmienność

- Studiowałem architekturę, ale teatru uczyłem się, robiąc go. Wszystkie moje wczesne prace, spektakle wyprodukowałem sam. Byłem nauczycielem w szkole, pracowałem na zmywaku w restauracji, pracowałem w różnych zawodach. Ale za każdą najmniejszą sumę pieniędzy robiłem teatr. Zbierałem ludzi, najczęściej nieprofesjonalistów, z ulicy, z różnych środowisk - mówi reżyser ROBERT WILSON.

Solidarność to dla mnie wolność, różnorodność i odmienność - mówi Robert Wilson [na zdjęciu], reżyser przygotowanego z ogromnym rozmachem spektaklu "Solidarność. Twój anioł Wolność ma na imię", który we wtorek 31 sierpnia zobaczymy w Stoczni Gdańskiej.

Magdalena Hajdysz: O swojej twórczości powiedział pan, że jest tylko pewną aranżacją architektoniczną, obrazem. Co znajduje się poza ramami obrazu o Solidarności?

Robert Wilson - Solidarność oznacza dla mnie wolność. I różnorodność, odmienność. Społeczeństwo jest jedno, ale tworzą je różni ludzie, różne indywidualności. Myślę, że dzień obchodów 30. rocznicy powstania Solidarności jest właśnie dniem świętowania różnorodności i spojrzenia na nią jako na pewną całość. W moim spektaklu mamy więc głos dziecka, inteligenta, polityka, malarza, poety, artysty performatywnego, muzyka. Kogoś bez żadnego formalnego wykształcenia i kogoś wszechstronnie wykształconego. Ludzi w różnym wieku i z różnych sfer. Fenomen i doświadczenie Solidarności chcę pokazać więc z punktu widzenia współczesnych artystów, ale też ludzi polityki czy religii. Sztuka daje społeczeństwu wolność, potrafi jednoczyć ludzi, niezależnie od politycznego, społecznego czy ekonomicznego tła. To sztuka jest tym, co pozostaje - wystarczy spojrzeć na starożytne cywilizacje Egiptu, Chin, Rzymu czy Majów. Patrzymy na nich dzisiaj przez pryzmat tego, co w ich czasach stworzyli artyści, którzy dokumentują swoje czasy i jednocześnie sami w sobie stanowią pewien dokument. Myślę, że ruch solidarnościowy rozpoczął się wtedy, gdy ludzie odważyli się pisać na murach. To był sposób wyrażenia buntu i rozpowszechniania myśli. Dzisiaj świętujemy wkład Polski w rozprzestrzenianie idei wolności, a tym samym przypominamy też o podobnych wydarzeniach na całym świecie, które wpłynęły na powstanie wolnych i demokratycznych społeczeństw.

Spektakl, który przygotował pan na tegoroczne obchody, będzie oglądało kilka generacji, np. moja, ludzi urodzonych na początku lat 80. oraz moich rodziców i dziadkowie, którzy doświadczyli wydarzeń sierpniowych. Ale to ci młodzi zachowają i przekażą pamięć o tym, co dzisiaj zobaczą. Co chce im pan powiedzieć?

- Jedną z niewielu rzeczy, które są stałe w czasie, jest zmiana. Każda kolejna chwila jest inna niż poprzednia. Dzieci urodzone 31 sierpnia 2010 r. nigdy nie dowiedzą się, czym był spektakl, który zrobiliśmy. Ale może dzięki niemu przyczynimy się do utrzymania atmosfery wolności, wspominając w ten sposób historyczny moment podpisania Porozumień Sierpniowych. Miałem okazję słuchać tego, co mówił Martin Luther King: "I have a dream". Nawet dla młodego pokolenia, które nie doświadczyło tego osobiście, to przesłanie jest nadal aktualne, nie straciło swojego znaczenia. Prawdopodobnie, gdyby nie marsz wolności, który miał miejsce we wczesnych latach sześćdziesiątych w Ameryce, wybór Baracka Obamy na prezydenta nie byłby teraz możliwy. Dorastałem w małej społeczności w Teksasie, która była zawsze, i do dzisiaj pozostaje, bardzo rasistowska. Tam wciąż za obrazę uważa się, że czarny człowiek mieszka w Białym Domu. Marsze wolności w Stanach Zjednoczonych sprzyjały rozprzestrzenianiu idei wolności, którą w waszym kraju rozbudził ruch solidarnościowy. Teraz ważne jest, żebyśmy dotarli z tą ideą do krajów, których społeczeństwa wciąż poddawane są uciskowi, aby dodać im odwagi i dać poczucie solidarności.

Niektóry krytycy twierdzą, że pana spektakle są także puste w środku, że pozostają jedynie pewną wizualną, architektoniczną konstrukcją, zbiorem kształtów, ruchów, dźwięków.

- Moja praca jest formalna. Być może ci, którzy tak mówią, nie są przyzwyczajeni do oglądania formalnego teatru. Jest on oparty na pewnych niezbywalnych, odwiecznych i stałych prawdach. Czuję, że mój zegarek jest chłodny. Czuję, że moje czoło jest cieplejsze. To fakt. Nie muszę tego grać: "Och, mój zegarek jest taaaki chłodny!".

Ale tę prawdę trzeba jednak w jakiś sposób zakomunikować, przekazać widzom.

- Tak, ale jeśli w to wierzysz, to twoja ekspresja za tym podąża i jest prawdziwa. Nie trzeba tego dosłownie wypowiadać, opisywać, wystarczy jedynie czuć. To inne podejście niż to, którego mamy okazję doświadczać w większości teatrów w Europie czy w moim kraju. Większość wybitnych aktorów stosuje pewną dozę formalizmu w wyrażaniu emocji i to jest coś, co nas porusza, dotyka. Spójrzmy na teatry Japonii, Indonezji, Indii, np. The Kathakali, teatry Eskimosów, Chin... To wszystko jest teatr formalny, bardzo różniący się od zachodniego, zaangażowanego w psychologię i naturalizm. Jeśli ludzie próbują grać naturalnie na scenie, to jest to kłamstwo. To zawsze coś sztucznego. Gdy zaakceptujemy to jako coś sztucznego, możemy zacząć być bardziej uczciwi wobec tego, co robimy.

Z pewnością zna pan twórczość Jerzego Grotowskiego. Czy idea teatru i aktorstwa, nad którą pracował, to było kłamstwo? Jak to się odnosi do sztuczności, o której pan mówi?

- Grotowski był geniuszem. W dziedzinie teatru Polacy mają prawdopodobnie większy wkład niż jakikolwiek inny zachodni kraj w ciągu ostatnich 50 lat. Stąd pochodzą jedni z największych twórców teatru - pisarze, reżyserzy, aktorzy. Wystarczy spojrzeć na dzieło Kantora czy Grotowskiego, na ich kompletną sceniczną wizję, swoisty alfabet teatru, sposób poruszania się i mówienia. Niemcy mieli Bertolta Brechta, Francuzi w XX w. nie mieli nikogo wyróżniającego się - może poza Artaudem - jeśli chodzi o wynalezienie nowego języka teatru. Byłem w Polsce, zanim się pani urodziła, w późnych latach 70. Pracowałem wtedy nad spektaklem z uzdolnionym artystycznie chłopcem, będącym pod opieką instytutu dla dzieci z uszkodzeniami mózgu. Nigdzie wcześniej - ani w Paryżu, ani w Berlinie, a szczególnie nie w Nowym Jorku - nie miałem tak znakomicie wyedukowanej i przygotowanej teatralnie publiczności. Na mój spektakl przyszli poeci, malarze, muzycy, intelektualiści. Polska to bardzo bogaty kulturalnie kraj.

Na czym polega pana siła przyciągania, która powoduje, że chcą z panem pracować najlepsi artyści z całego świata?

- Studiowałem architekturę, ale teatru uczyłem się, robiąc go. Wszystkie moje wczesne prace, spektakle wyprodukowałem sam. Byłem nauczycielem w szkole, pracowałem na zmywaku w restauracji, pracowałem w różnych zawodach. Ale za każdą najmniejszą sumę pieniędzy robiłem teatr. Zbierałem ludzi, najczęściej nieprofesjonalistów, z ulicy, z różnych środowisk. Moją pierwszą sztukę napisałem z afroamerykańskim chłopcem, który nie znał ani jednego słowa i nigdy nie chodził do żadnej szkoły. Był głuchy. Spektakl graliśmy pięć i pół miesiąca, zaproszono nas nawet do Paryża. Po prostu miałem szczęście. Jedna rzecz, którą robiłem, pociągała za sobą drugą. Kilka dni temu otworzyłem w Berlinie wystawę wideoportretów Susushi Hanayagi, tancerki i choreografki wywodzącej się z jednej z najstarszych żyjących rodzin japońskich choreografów - Hanayagi. Susushi i ja pracowaliśmy ze sobą wiele lat. Teraz jest w zaawansowanym stanie alzheimera. Jest sparaliżowana, porusza się na wózku inwalidzkim i mieszka w domu dla starców. Nie mówi od trzech lat. Do sporządzenia jej portretów zaprosiłem wielu różnych artystów. Chciałem pokazać Susushi taką, jaką jest teraz, i pracę, jaką wykonuje nad samą sobą. Gdy odwiedziłem ją po raz pierwszy po kilku latach, nie byłem przygotowany na to, że jest w tak ciężkim stanie. Wychodząc już z jej pokoju powiedziałem do niej: "Powinniśmy razem zatańczyć". A ona, pierwszy raz od ponad dwóch lat, szepnęła coś cicho po japońsku. Jej syn przetłumaczył mi, że powiedziała, że cały czas tańczy w myślach. Dlatego też spektakl, który stworzyłem o niej, nazwałem "Dancing in my mind". Trochę jak za dawnych czasów - wyprodukowałem go sam. Najpierw oczywiście musiałem uzyskać pozwolenie od jej rodziny. W Japonii ukrywa się przed społeczeństwem ludzi, którzy są w takim stanie. W Tokio nigdy nie zobaczysz człowieka poruszającego się na wózku. Gdy chciałem zabrać Susushi do restauracji, rodzina odmówiła: "Ona nie może pokazywać się publicznie". Wracając do pani pytania, jeśli czegoś naprawdę się pragnie, jeśli się w coś wierzy, należy to zrobić. Starzeję się i mógłbym zrobić coś innego niż celebrować powstanie Solidarności. Ale chciałem to zrobić tak samo, jak portrety Susushi. Jestem zafascynowany jej postawą, sposobem myślenia. Tym, że jest tancerką w bezruchu. I że jest w niej tyle piękna, dumy, siły i godności. To bardzo ważne, żeby nie pozostała ukryta, schowana przed społeczeństwem. Nie powinniśmy się tego wstydzić, przeciwnie - trzeba to pokazywać, podziwiać i przeżywać. Trzeba celebrować wolność i rozprzestrzeniać jej ideę w świecie.

Solidarność. Twój Anioł wolność ma na imię", wtorek, 31 sierpnia, godz. 21, Stocznia Gdańska, Gdańsk, bilety: 15 zł - normalne, 25 zł - vipowskie. Bilety są dostępne na stronach eventim.pl oraz w sklepach Empik. Robert Wilson - ur. 1941 roku w miasteczku Waco w stanie Teksas. Studiował administrację, malarstwo, a następnie projektowanie wnętrz na wydziale architektury i sztuk plastycznych. Inspirował się pracami wielkich choreografów - George'a Balanchine'a, Jerome'a Robbinsa, Marty Graham oraz wspólnymi projektami Merca Cunninghama i Johna Cage'a. Najistotniejszymi elementami spektakli Wilsona są szczególnie pojmowana cisza oraz związane z nią, precyzyjnie osadzone w czasie, ruch i gest, a także światło i instalacje przestrzenne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji