Artykuły

Zdolny bikiniarz

- Nie mam tęsknot za dawnymi czasami, idę do przodu, mam swoje zajęcia, chcę robić to, co sprawia mi przyjemność, z ludźmi, którzy mi sprawiają przyjemność, są zabawni, inteligentni, dowcipni - mówi reżyser JERZY GRUZA.

Chciałabym zapytać o Warszawę. Urodził się Pan tutaj i mieszka Pan prawie przez całe życie. Zatem która Warszawa była dla Pana najładniejsza, w którym okresie? Jerzy Gruza: - Dla mnie najładniejsza Warszawa była wtedy, kiedy przyjechałem do niej po raz drugi. Wcześniej byłem na emigracji w Łodzi. Warszawa była wtedy zniszczona po powstaniu, ale była fantastyczna. To był rok '56, siódmy i to była taka Warszawa, która się zaczynała odbudowywać w zupełnie innym stylu, nie tym socjalistyczno-realistycznym, tylko na nowo powstawały piękne domy, Warszawa zaczynała żyć. To była Warszawa towarzyska. A działo się tak dlatego, że ludzie nie mieli gdzie mieszkać, w związku z czym spotykali się w knajpkach, klubach, restauracjach, na spacerach, w parkach. Ludzie wyszli z mieszkań, ponieważ tych nie było wystarczająco dużo, były zapchane. Więc życie towarzyskie zaczęło toczyć się poza domem. No i wtedy była młodość, w polityce zachodziły zmiany, po trudnych czasach stalinowskich nastąpiła próba otwarcia, próba wolności.

W swojej nowej książce pisze Pan o Czytelniku. Czy to jest tęsknota za tym czasem, kiedy spotykała się tam śmietanka artystyczna?

- Wtedy nie uczestniczyłem w życiu literackim. Pracowałem w telewizji i koncentrowałem się na życiu klubowym, które toczyło się w SPATiF-ie przy Alejach Ujazdowskich i tam przychodziła mieszanka różnych zawodów: literatów, reżyserów, aktorów. Ludzie wolnych zawodów wymieniali tam poglądy, żarty, dowcipy, plotki, tam było centrum towarzyskie. Ja tam spędzałem bardzo dużo czasu: przychodziło się na obiad, na obiedzie wymieniało się to, co było aktualne na rynku, przychodzili ludzie z projektami, opowiadali o swoich rolach, dyskutowało się, co się zdarzyło w teatrze, w filmie itd. A potem był wieczór, który trwał już do rana. Muszę powiedzieć, że piło się wtedy bardzo dużo wódki.

Dzisiaj pije się mniej?

- Dzisiaj pije się o wiele mniej! W związku z otwarciem na Zachód rozpoczęła się moda na tzw. long-drinki: wino, drinki i piwo, przede wszystkim piwo. Wówczas, jak ktoś miał piwo, to było wielkie halo.

Czy dzisiaj jest jakieś miejsce, które spełnia rolę SPATiF-u?

- Rolę czasu obiadowego spełnia Klub Czytelnika, gdzie można się spotkać i coś opowiedzieć. Ale coraz mniej, bo środowisko artystyczne jest bardzo rozbite, biega za pieniędzmi, za pracą, za tym, żeby się gdzieś zaangażować. Nie ma już wolnego czasu i luzu, który gwarantowały stałe etaty w teatrach. Dlatego napisałem tę książkę pt.: "Stolik" o Czytelniku.

A gdyby wielbiciele chcieli Pana gdzieś spotkać, to gdzie mają się udać?

- W piątkowy wieczór do Platinum. Teraz jakby troszeczkę mniej, zresztą nie jestem specjalnym klubowiczem. Ale to jest przyjemnie pójść, fajnie się można poczuć, zgubić i odnaleźć... Uważam, że to jest szalenie potrzebnie, tym bardziej dla tych młodych ludzi, którzy są tak strasznie eksploatowani w ciągu tygodnia, pracują w bankach, korporacjach... Oni muszą odreagować, trochę się ogłupić w piątkowy wieczór.

Tęskni Pan za czasami, kiedy środowisko artystyczne częściej się spotykało?

- Nie, ja nie tęsknię za tym środowiskiem, dlatego że ja za nim teraz nie przepadam. A poza tym hierarchie się bardzo pozmieniały, artystą i kimś sławnym jest dziś ktoś, kto zagra w telenoweli jakiś epizod. Artyści to są dzisiaj zupełnie inni ludzie, inne wartości są oceniane. Tak zwani celebryci napędzani są przez kolorowe magazyny, przez telewizje, wywiady, skandale. Pewnie jest to dobre, to jest nowa epoka, nowi ludzie, ale mnie to nie interesuje już tak bardzo, ja ich nie rozróżniam. Ale nie mam też tęsknot za dawnymi czasami, idę do przodu, mam swoje zajęcia, chcę robić to, co sprawia mi przyjemność, z ludźmi, którzy mi sprawiają przyjemność, są zabawni, inteligentni, dowcipni.

A telenowele Pan ogląda?

- Nie, ponieważ wszystkie mi się mylą. Gdy widzę aktora, który w jednym serialu gra policjanta, w drugim bandytę, a w trzecim ojca rodziny, to mnie się to wszystko miesza. Ludzie szukają w telenowelach własnego życia, bo są osamotnieni i im się wydaje, że bohaterowie to są ich znajomi. Telenowela jest rodziną zastępczą dla wielu, wielu milionów ludzi, którzy są samotni, prowadzą życie bardzo smutne i nudne.

Czy to znaczy, że w dzisiejszym świecie takie seriale jak "Czterdziestolatek" czy "Wojna domowa" nie miałyby racji bytu?

- Mają, mają... Ależ te seriale są powtarzane i ludzie to oglądają z przyjemnością.

Może z tęsknoty?

- Nie z tęsknoty, w każdym razie na pewno nie z tęsknoty za PRL-em. To jest raczej tęsknota za dowcipem, za inteligencją, za pewnym rodzajem uniwersalnych problemów. Teraz się tworzy telenowele, w których życie i problemy są proste, obfotografowane i przez to zrozumiałe dla widza, nie wymagają absolutnie żadnego zastanowienia, nie wymagają żadnej pracy umysłu. Na przykład: matka stoi przy zlewozmywaku i córka mówi, że jest w ciąży, to jest to zrozumiałe, nie wymaga żadnego wysiłku. A jak ktoś dzisiaj próbuje zrobić coś bardziej ambitnego, co wymaga troszeczkę zastanowienia czy inteligencji, to szybko przepada, bo oglądalność spada.

Jak wyglądały Pana początki w telewizji? Jak to się stało, że w ogóle się Panu udało?

- Mnie się udało dlatego, że telewizja była ziemią niczyją i do telewizji przychodzili ludzie, którzy zostali wyrzuceni skądś, byli niezdolni albo bez szans...

A Pan do której kategorii należał?

- Ja - do niezdolnych. Jako niezdolny przyszedłem, bo przecież nikt nie umiał tego robić. A ja znałem troszeczkę teorię ze szkoły filmowej. Byłem absolwentem szkoły filmowej, ale nie miałem szans w filmie, bo byłem "z boku", a poza tym byłem stale z tej szkoły filmowej wyrzucany - i za poglądy, i za wygląd, i za sposób bycia.

Jak Pan wyglądał?

- Byłem bikiniarzem, nie nadawałem się do realiów socjalistycznych. I dlatego znalazłem sobie taka niszę, którą była telewizja, kompletnie nieznaną. Tam przychodzili ludzie, którzy nie dostali pracy w teatrze, zostali wyrzuceni z radia, z filmu, było jeszcze paru entuzjastów telewizji. I tak zacząłem tam działać. Zaczynałem od bardzo różnych spraw, bo to była prymitywna telewizja, ale bardzo interesująca. To był ośrodek taki... hm, kulturalny, tam się przychodziło, piło się kawę, koniak, dyskutowało. Działał tam Adam Hanuszkiewicz, potem Jerzy Antczak, Irena Dziedzic, Edward Dziewoński... To było nowe medium, aktorzy chętnie przychodzili grać, ponieważ to był okres romantyczny telewizji romantycznej. Partia się jeszcze nie wtrącała.

Czyli telewizja przygarniała wtedy młode talenty?

- Nie rozróżniało się terminów "młode talenty", "stare talenty" - albo ktoś miał talent, albo nie miał talentu. Dzisiaj ciągle się słyszy np. "młody, dobrze zapowiadający się reżyser", a potem się okazuje, że on ma 45 lat... Pisałem o tym w swojej książce, chciałem nawet wnieść skargę do Strasburga, bo co to znaczy "młodzi"? Dlaczego dla "młodych"? Dlaczego stypendium, dotacje. Grand Prix jest dla "młodych", dlaczego nie dla zdolnych? Trzeba popierać zdolnych, a nie tzw. "młodych". Tak samo są organizowane konkursy dla młodych architektów. Przecież architekt powinien być zdolny, umieć zbudować dom, umieć zbudować schody; od tego się zresztą zaczyna: od nauki, jak zaprojektować schody, żeby można było zejść po nich w sposób naturalny i bezpieczny. Ja się zetknąłem z tym problemem schodów, kiedy reżyserowałem Sopocki Festiwal 25 razy w życiu. I za każdym razem scenograf nie wiedział, jak zrobić schody. To wiedzieli już greccy architekci, bo mieli opanowaną matematykę, proporcje. A dzisiaj, jak się poprosi młodego architekta, żeby zrobił schody, to zrobi tak, że można sobie zęby wybić.

Wracając jeszcze do początków telewizyjnych: jako ten niezdolny, ale z talentem trafił Pan do telewizji i co Pan w niej robił?

- Tam się robiło wszystko. Reżyser nie był wyznaczony tylko do jednej rzeczy. Ja robiłem magazyny, aktualności, wywiady, jako reżyser i realizator robiłem słynne Tele-echo, które prowadziła Irena Dziedzic.

Czy to prawda, że Irena Dziedzic ustalała, co mają powiedzieć jej rozmówcy?

- No, może nie całkiem, ale było tak, że narzucała pewien rodzaj odpowiedzi, chciała podnosić poziom tych rozmówców, więc ja to rozumiem.. . chciała, żeby nie było bełkotu, tylko poskładane zdania.

Tego dziś brakuje.

- Dziś zadaje się pytania i na te pytania pytający ma już odpowiedź, która jest lepsza niż ta, której może udzielić odpytywany. Takie postacie jak Pochanke, Lis nie dają dojść do słowa, przerywają rozmówcom. Pokazują, że są o wiele bardziej świadomi i być może tak jest, że oni wiedzą więcej niż rozmówca, tylko po co tego rozmówcę w ogóle zapraszać? Niech prowadzący mówi sam. Tymczasem on zadaje olbrzymie pytanie, jeszcze z dowcipem na końcu i uprawia występy własne. Irena Dziedzic była prekursorem takiego prowadzenia rozmów, ale ona była pierwsza i najlepsza. Ona przygważdżała z miejsca, jej się bali, wybitni profesorowie i naukowcy drżeli jak listki, gdy wchodzili do niej do studia. W starym budynku telewizji na Placu Bankowym był w piwnicy bar. Kiedyś Irena Dziedzic siedziała przy tym barze, wszedł jakiś facet, który zobaczywszy ją, oniemiał, stanął i zaczął się jej przyglądać. Na co Irena odwróciła się i spytała: "Czy ja panu kogoś przypominam?", facet zbladł i prawie osunął się na ziemię. Ja bardzo Irenę ceniłem i uważam, że ona była prekursorką wielu, wielu dzisiejszych spraw. Tak jak Kobiela, ja, Fedorowicz byliśmy prekursorami rozrywkowych programów, które potem ściągano, powtarzano, ale niestety - bez odpowiedniego wdzięku, bez odpowiedniego luzu, inteligencji. Te pozytywne cechy ma na przykład Szymon Majewski, który, według mnie, wprowadził coś takiego, co nawiązuje do tamtych czasów i robi to dużym powodzeniem i inteligencją.

Był Pan także reżyserem Teatru Telewizji.

- Mam duże osiągnięcia w Teatrze Telewizji, ale mnie raczej kojarzono z programami rozrywkowymi, z serialami, z Festiwalem Sopockim. Ja robiłem Teatry bardzo ciekawe, od samego początku to było bardzo zabawne, mądre... "Mieszczanin szlachcicem" Moliera, "Rewizor", "Eryk XIV", "Romeo i Julia" - wielkie pozycje, które należą do złotej setki Teatrów Telewizji. Teraz mam wrażenie, że na przykład na Festiwalu Teatrów wszyscy dookoła siebie nagradzają.

To według Pana towarzystwo wzajemnej adoracji?

- To jest mały kraj, a za dużo festiwali, co pięć minut jest festiwal, w każdym małym miasteczku jest festiwal - a to muzyki, a to filmu, a to teatru, wszędzie dostają nagrody... Potem człowiek idzie do kina, a tych filmów w ogóle nie ma, tylko są amerykańskie gnioty.

Jak Pan trafił do Gdyni do Teatru Muzycznego?

- To był stan wojenny. W telewizji ludzie nie bardzo chcieli pracować, ja wtedy nie byłem na etacie, więc mnie to przyszło bardzo łatwo. Poszedłem na tereny całkowicie nieznane, zacząłem pracować dla Teatru Muzycznego w Gdyni i tam miałem szereg wielkich inscenizacji. "Skrzypek na dachu", "Les Miserables", "Jezus Christ Superstar". Teatr Muzyczny w Gdyni znajduje się na obrzeżach, ja w ogóle uważam, że to, co najważniejsze w sztuce, w kulturze w Polsce, to powstaje poza Warszawą. Teatr Baletowy we Wrocławiu, Teatr Stary, Teatr Ósmego Dnia. Warszawa sprowadziła się do takiej gonitwy za pieniędzmi, za reklamami, za telenowelami, za masowym działaniem. A na prowincji jest więcej czasu, jest inny stosunek do życia, do sztuki. W Warszawie biega się jak najszybciej, żeby zdobyć kasę, wybudować dom, wyjeżdżać za granicę, jeździć dobrym samochodem itd.

Festiwal w Sopocie też był poza Warszawą, a miał wielkie znaczenie.

- Dziś każda stacja chce mieć "festiwal", ale nie ma atmosfery prywatności, czy kontaktu bezpośredniego z widzem, wszyscy krzyczą. Uczestniczyłem kiedyś w festiwalu, gdzie miałem opowiadać o dawnych festiwalach - i tam panował straszliwy krzyk, wszyscy krzyczeli. Zapowiadacze krzyczeli, wykrzykiwali podniesionym głosem, jakby handlowali na targu i próbowali sprzedać śledzie. Wykonawcy krzyczeli, bo chcieli się przebić. Brakuje teraz atmosfery elegancji, pewnego poziomu zachowania. Nigdy nie zapomnę, jak Lucjan Kydryński postanowił, że będzie się pojawiał na scenie co pewien czas z młodą osobą i ona nic nie będzie mówić. To był jeden z lepszych gagów, jaki się zdarzył w ogóle w życiu publicznym, w show biznesie. Mianowicie on się pojawiał w pierwszej części festiwalu z młodą osobą, blondyneczką w trochę prześwitującej sukni. Stała obok niego, kiedy on zapowiadał, potem wychodzili razem, wracali, on zapowiadał, ona stała obok i nic nie mówiła... Za trzecim razem publiczność już wrzała: kto to jest? Kydryński poinformował, że to jest praktykantka, która w przyszłym roku będzie prowadziła festiwal zamiast Ireny Dziedzic. Zagotowało się, ludzie krzyczeli: "Jak to?! Jak ona może zapowiadać festiwal zamiast Ireny Dziedzic, jak ona nawet słowa nie potrafi powiedzieć?". Mnie wtedy obudzono o świcie w Hotelu Grand telefonem z jakiejś pipidówy, informując, że na zebraniu Ligi Kobiet ustalono, żeby ta blondynka z Lucjanem Kydryńskim absolutnie nie występowała, bo ona nie potrafi nic mówić i ona się nie nadaje do tego. W zakładach pracy były przeciwko temu zebrania. To był fantastyczny żart Lucjana. A dzisiaj: kogo to obchodzi? Teraz same blondynki się pokazują, pokazują wszystko, co mają, to inne czasy...

Kto w Pana opinii był wtedy największą gwiazdą? Kogo Pan sam najbardziej wtedy cenił?

- Joan Baez, Conchita Bautista, która była taką, powiedziałbym, rewiową gwiazdą z Hiszpanii. Śpiewała, tańczyła fenomenalnie, była ładna, zgrabna. Ludzie ją uwielbiali, szaleli, chodzili za nią, prosili o autografy. Nigdy nie zapomnę, jak po próbie siedzieliśmy w barze w podziemiach estrady w Sopocie, piliśmy z Bogdanem Kryspinem, który zajmował się dźwiękiem. Miał najlepsze samochody, zegarki, był taki... wrażliwy na luksus. On słynął z tego, że jak miał zegarek Rolexa - który wytrzymywał 500 atmosfer, z którym można się było zanurzyć w wodzie i kropla wody spadła na ten zegarek, to on natychmiast zaczynał go pieczołowicie wycierać i chować. Bogdan miał też bardzo elegancki samochód BMW 1600. W tamtej chwili, o której mówię, samochód stał zaparkowany na parkingu przy estradzie Opery Leśnej. W pewnym momencie podszedł do nas mężczyzna i zapytał obojętnie: "Panie Bogdanie, czy to czerwone BMW należy do pana, bo Conchita Bautista w tej chwili wskoczyła na ten samochód, tańczy i śpiewa.". Bogdan zbaraniał, mało nie zemdlał, pobiegł tam, patrzy, a Conchita Bautista wywija pasodoble na dachu jego samochodu - w szpilkach! A tłum dookoła skanduje i bije brawo. Bogdan chciał ją ściągnąć, a jej impresario mu powiedział: "Panie Kryspin, w Hiszpanii to by dopłacili, żeby komuś na samochodzie tańczyła Conchita Bautista!". I takie to były zderzenia między Zachodem a Wschodem, między nami, a tymi, co przyjechali.

A kto decydował o tym, kto przyjedzie? Czy czynniki polityczne brały w tym udział?

- Nie bardzo, raczej czynniki finansowe, ile artystka chce pieniędzy, pula dolarów była wyznaczana przez Ministerstwo Skarbu i Kultury... Trzeba było błagać.

Lubi Pan luksus? Otacza się Pan luksusowymi rzeczami?

- Nie bardzo. Mam kilka rzeczy, które chcę mieć dobre, jak na przykład samochód. Ale ja żyję dosyć skromnie. Chcę mieć skrawek własnego miejsca, miłą muzykę, książki, towarzystwo, a wszystkie te wielkie imprezy i wszystkie wielkie spotkania są na uboczu, niepotrzebne.

Czy 4 kwietnia obchodził Pan huczne urodziny?

- Ja obchodziłem urodziny? Ja już od dawna nie obchodzę urodzin, ja stanąłem w pewnym wieku i powiedziałem: koniec, nie ma urodzin. Wracając jednak do luksusu: luksusem teraz jest spokojne życie. Ja, niestety, ciągle jestem aktywny, ciągle chcę coś zrobić, widzę, że mogę coś zrobić. Chociaż może niekoniecznie w obecnej telewizji, bo tam nie umiem się trochę znaleźć, ciągle się tam zmieniają, ciągle jest nowy dyrektor, ktoś coś zaprojektuje i już go nie ma. Chciałbym opisać, ilu przeżyłem prezesów telewizji, ile różnych ekip.

W zasadzie można by stworzyć telenowelę!

- Dzisiaj to już jest naprawdę obłęd. Kiedyś przeżyłem zabawną sytuację; miałem zatwierdzony przez prezesów projekt i jechałem na ostateczne spotkanie na Woronicza. Podjechałem samochodem, ale byłem o dziesięć minut wcześniej, zdecydowałem więc, że nie będę od razu wchodzić. Wyciągnąłem "Gazetę Wyborczą", zacząłem ją przeglądać, a tam cztery zdjęcia i napis: "Dyrektorzy i prezesi wyrzuceni z telewizji" i okazało się, że to są właśnie ci, z którymi byłem umówiony.

A dlaczego my w ogóle nie rozmawiamy o tym, jakim ja jestem wspaniałym aktorem? Ja mam duże osiągnięcia jako aktor i myślę, że jeszcze odtworzę jakąś rolę. Mój ostatni projekt dotyczy "Czterdziestolatka", mianowicie dalszego ciągu życia Karwowskich jako emerytów w postaci studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Wyznaczyłem sobie tam rolę, nawet nakręciłem taki odcinek, gdzie gram trochę skołowanego mecenasa, który zamieszany jest w różne afery i nie wie, czy jest na zwolnieniu, czy został wypuszczony za kaucją, czy jest wypuszczony na chorobowe. Nie wiem, czy to się ukaże, bo decyzje są w rękach Publicznej Telewizji (i innych telewizji, którym to zaproponowałem). To byłoby ostateczne zamknięcie życiorysu rodziny Karwowskich, bohaterów "Czterdziestolatka". Chciałem to nakręcić, bo z Anką Seniuk i Andrzejem Kopiczyńskim bardzo się przyjemnie pracuje.

Z perspektywy czasu lepiej się Pan czuje w roli scenarzysty, reżysera czy aktora?

- Ja jestem tak zdolny, że mogę zajmować się tymi wszystkimi dziedzinami: i reżyserią, i aktorstwem, i pisaniem scenariuszy, i pisaniem książek.

Kiedyś pieniądze na produkcję filmową dawało państwo, a czy dziś trudno się walczy z prywatnym sponsorem?

- Ja już w ogóle nie walczę, bo ja już nie chcę walczyć. Ale inni walczą i umieszczają napisy, że to dzięki Gładzi Tynkowej wyprodukowano "Hamleta"...

Porozmawiajmy trochę o kobietach. Kiedy kobiety były najładniejsze?

- Kobiety są najładniejsze przy drugim spotkaniu. Pierwsze spotkanie może być przypadkowe: na ulicy, w tramwaju, na balu, w dyskotece, dopiero na drugim spotkaniu, jak kobieta decyduje już spotkać się z mężczyzną, to stara się wyglądać jak najbardziej atrakcyjnie. Paznokcie ma zrobione, makijaż, ubrana jest odpowiednio... Drugie spotkanie jest nadzieją na trzecie spotkanie, a potem już na całe życie.

Chciałam raczej dowiedzieć się, w jakim okresie historycznym kobiety były najbardziej pełne kobiecości?

- Dzisiejsza podaż tego "towaru" jest fenomenalna. Ciągle opowiadam, nawet w swojej książce (zresztą ja ją będę cały czas reklamował, bo ona jest inteligenta i dowcipna), że jak kiedyś Nowym Światem szła jakaś dobra dziewczyna, to za nią ciągnęły tabuny podrywaczy. A dzisiaj nikt nie zwraca uwagi. Nowym Światem chodzi całe mnóstwo fantastycznych młodych kobiet, bardzo ciekawych, ładnie ubranych, rozwiniętych, i biust, i noga, i oko - wszystko jest w nich fenomenalne. Dawniej jakby jedno takie zjawisko pojawiło się w Warszawie, to by wszyscy oszaleli. Kiedyś była olbrzymia konkurencja, mężczyźni walczyli o takie piękne kobiety.

A Pan walczył o jakieś kobiety, czy to kobiety o Pana walczyły?

- Ja zawsze byłem związany z jakimiś kobietami i te moje okresy życiowe były poprzedzielane różnymi kobietami.

Jest Pan "długodystansowcem", czy to były raczej krótkie związki?

- To zależy, ja się bardzo przywiązuję, ale niestety nie rokowałem nigdy takich wartościowych związków, takich, nie mieszczańskich, ale ustabilizowanych. Artysta to nie jest człowiek, który idzie rano do biura, wraca po południu i jest z żoną i dziećmi. Duże imprezy, małe imprezy, konieczność skupienia się na jakiejś pracy, z drugiej strony cała produkcja - to nie jest sytuacja sprzyjająca stabilności związku.

Proszę opowiedzieć o najpiękniejszych kobietach swojego życia.

- Ja nie miałem pięknych kobiet, mnie piękne kobiety nie interesują, mnie interesuje kobiecość. Ona objawia się miękkością, ciepłem, jakimś gestem... No i seksem też, ale nie takim seksem, że tak powiem, otwartym czy demonstracyjnym, tylko takim troszkę ukrytym. Okulary czy ciemna bluzka, za którymi może kryć się coś niespotykanego.

To proszę opowiedzieć o najważniejszych kobietach w swoim życiu.

- Najważniejsza to była... Hm, trudno to wszystko spamiętać to i trudno jest wyselekcjonować. Zresztą na różnych etapach życia mężczyzna ma różne, że tak powiem, wariactwa. Najczęściej się mówiło o tym, że mężczyzna wariuje po czterdziestce, spotyka młodą kobietę i szaleje. Przykładem jest Marcinkiewicz.. Mężczyzna jest stworzony po to, żeby zapłodnić jak największą ilość kobiet, genetycznie tak jest ukierunkowany. Wszystko inne jest narzucone kulturowo, obyczajowo, cywilizacyjnie, ale genetycznie - z prymitywną prawdą i ostrością - mężczyzna jest stworzony po to, żeby mnożyć swoje potomstwo dookoła. Teraz sprawy erotyczne związane są nie tylko z rozrodczością, ale służą raczej przyjemności.

A wiele kobiet się Panu oparło? Często dostawał Pan przysłowiowego kosza?

- Ja zawsze dostawałem kosza... na koniec znajomości. Byłem cały czas rzucany przez kobiety. Bo unikałem tej ostatecznej decyzji, a kobieta potrzebuje w pewnym wieku, żeby to się skończyło ślubem. Najpierw jest przyjemnie, kluby, imprezy itd., a potem zaczyna się oglądać za dzieckiem.

Czy jest Pan spełniony?

- Ja jestem po trzykroć spełniony. Spełniony, napełniony i wypełniony. Ale ciągle mam zasób energii i chęć realizacji czegoś nowego. Mam w planie trzy książki do napisania, a potem może jeszcze coś innego, potem biznes może mały założę... Jakikolwiek, żeby mieć stałe wpływy, bo to jest bardzo przyjemne.

To dlatego zaczął Pan pisać dla "Wprost"?

- Nie, z "Wprost" już mnie wyrzucili. Tamta strona była według mnie bez pomysłu, ja tam coś dłubałem i sam się czułem nieswojo, to nie było dobre, wręcz niepotrzebne. Ale stałe wpływy są fantastyczne, proszę zauważyć, ilu artystów idzie w tym kierunku: zakłada restauracje, tak jak na przykład Adamczyk, znany jako filmowy papież. Tak jest na całym świecie. Gwiazdy inwestują w rzeczy, które przynoszą im codzienny dochód, a nie są zależni tylko od prezesów, dyrektorów, fundacji, sponsorów. Prowadziłem klub Scena przez osiem lat i to było bardzo przyjemne, bo to był świeży dopływ gotówki, satysfakcja, że było fajnie, dowcipnie, różni ludzie tam przychodzili, było pomieszanie i pokoleń, i statusu, byli ludzie bardzo bogaci, byli studenci, były modelki i były brzydkie kobiety, to wszystko było bardzo sympatyczne.

Jak Pan sobie dzisiaj sprawia przyjemność poza pracą, pisaniem? Co Panu sprawia przyjemność?

- Mam takie dosyć tradycyjne metody, jeżeli chodzi o sprawianie sobie przyjemności. Czasami, jeżeli nie mam nikogo pod ręką, to sam sobie sprawiam przyjemność. Kupuję sobie nowy zegarek, samochód, coś do ubrania...

Lubi Pan zakupy?

- Lubię zakupy, ale nie lubię przymierzania. Przymierzanie mnie tak strasznie męczy! To, co mi się podoba, nie zapina mi się na brzuchu. Nie lubię tego zamykania się w kabinie, zdejmowania własnych spodni, zakładania tamtych spodni, odpinania butów - przymierzanie jest straszne. A szczególnie teraz, kiedy te rozmiary, które mi odpowiadają, nie mieszczą się w tych sprzedawanych seriach. Jak pójdę do Zary, Ermenegildo Zegna czy do Bossa, to numeracja kończy się właśnie w połowie mojego brzucha. Więc muszę TO zrzucić i dopiero ruszyć na zakupy.

***

Jerzy Gruza

Od pewnego czasu swoją datę urodzenia podaje w cyfrach rzymskich IV.IV.MCMXXXII, bo tylko nieliczni potrafią ją odczytać. Reżyser "Czterdziestolatka", "Wojny domowej", "Tygrysów Europy", spektakli Teatru Telewizji i Festiwalu Piosenki w Sopocie. Scenarzysta większości swoich filmów i seriali. Twórca programów telewizyjnych "Poznajmy się", "Małżeństwo doskonałe". Dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni: "Skrzypek na dachu", Jesus Christ Superstar", "Les Miserables". Autor książek "40 lat minęło jak jeden dzień", "Człowiek z wieszakiem", "Telewizyjny alfabet wspomnień" oraz najnowszej "Stolik".

Na zdjęciu: Jerzy Gruza w drodze na Galę 100 najbardziej wpływowych mężczyzn w Polsce według pisma "Gentelmen", Hotel Marriott, Warszawa 30 czerwca 2010 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji