Artykuły

Reżyser, który zapędził Polaków do opery

"Trojanie" Hectora Berlioza pod batutą Valerego Gergieva z niesamowitą inscenizacją katalońskiej grupy La Fura dels Baus. Albo Sasha Waltz z "Matsukaze" i współczesna opera Toshio Hosokawy. To tylko kilka mocnych uderzeń czekających nas w Teatrze Wielkim, zarządzanym przez Mariusza Trelińskiego, reżysera operowego, który ciągle tęskni za filmem - pisze Wojciech Surmacz w miesięczniku Forbes.

Jakie ma szanse opera w starciu z popem? Mariusz Treliński: - Dzisiaj granice są szalenie płynne. Opera bywa prosta, lekka i komercyjna, a popkultura potrafi czasami zadziwić swoją głębią. Staram się mieszać ze sobą sprawnie te dwa światy. Na przełomie wieków, gdzie modne są różnego rodzaju gry postmodernistyczne, opera stała się królową sztuk, bo jednoczy w sobie wszystko. Kiedyś wystarczyło, że śpiewak wychodził, pięknie zaśpiewał i wszyscy byli zadowoleni. W tej chwili widownia żąda dramatu, namiętności, chce oglądać historię. Staram się temu sprostać. - I udało się Panu zwabić Polaków do opery. - Rzeczywiście, tak się o mnie mówi, ale w tej chwili opera wszędzie przeżywa renesans. Mam to szczęście, że od 2000 r. reżyseruję opery na całym świecie i nie dzielę inscenizacji na polskie i zagraniczne.

One mogą się od siebie różnić, ale tylko dlatego, że zawsze staram się być autentyczny w tym, co robię. Sztuka jest rodzajem membrany, zapisem tego, jak odbieramy rzeczywistość. Mając szansę robić spektakle na nowo, bardzo często je zmieniam. Na przykład "Dama pikowa". Po raz pierwszy robiłem ją w 2002 r. z Placidem Domingo w Berlinie, potem z Kazimierzem Kordem w Warszawie. Teraz reżyseruję w Łodzi. Ta sama sztuka, trzy zupełnie inne spektakle.

Dlaczego?

- Za każdym razem jest we mnie coś innego. Inne motywy mnie fascynują. Moje najnowsze realizacje są bliżej człowieka.

Jest Pan przez to bardziej szczery?

- Szczerość w sztuce jest szalenie podejrzana. Tutaj kluczem są pewne maski, zasłony, metafory czy wręcz wyrafinowane zakłamanie. Opowiadam o sobie, ale niekoniecznie szczerze. Często stosuję pewien labirynt luster i niedopowiedzeń. To jest coś w rodzaju uczciwości. Nawet niedawno rozmawialiśmy o tym z Borisem Kudlićką, świetnym scenografem, z którym pracuję od lat. Nasze pierwsze realizacje były bardzo symboliczne, ideowe, pełne archetypów, dotyczyły kultury. W tej chwili ważniejsze są dla nas ludzkie uczucia, a nie idee.

Trudno artyście zarządzać wielkim teatrem?

- Uspokoję pana: nie administruję i nie zarządzam finansami. Moje obowiązki skupiają się wokół dwóch tematów. Pierwszy to zapraszanie właściwych osób i właściwych tytułów, czyli budowanie programu, który nada operze rangę. Tutaj naprawdę udało nam się mocno uderzyć, bo mamy największe nazwiska z całego świata i komplety widowni. Z drugiej strony, będąc reżyserem, dokładnie wiem, gdzie są wszystkie słabe punkty teatralnej machinerii, i robię wszystko, aby ją usprawnić.

Zero artystycznej nieprzewidywalności, nie uwiera to Pana?

- Już chyba tylko w Polsce sztuka kojarzy się ze statusem nieodpowiedzialnego artysty, który polega na swoich wizjach, przychodzi do teatru i tworzy dopiero wtedy, gdy nagle coś mu w głowie zamajaczy. Mnie niesłychanej dyscypliny nauczyła praca na Zachodzie. Nigdy nie przesuwam terminów, każdy projekt zamykam w detalach wiele miesięcy przed realizacją. W tej chwili w kalendarzu mam już pozycje zaplanowane na rok 2015.

Chyba Pan żartuje? Po co?

- Opera wymaga niesamowitej dyscypliny, bo to potężne przedsięwzięcie produkcyjne. Po pierwsze, bardzo kosztowne, po drugie, niezwykle skomplikowane. W przypadku "Traviaty" mamy np. 46-metrową dekorację, która jeździ w taki sposób, że widz ogląda tylko jej 16-metrowy wycinek. Na dobrych kilka miesięcy wcześniej musimy z Borisem Kudlićką przewidzieć ruchy tej dekoracji według partytury. Na parę miesięcy przed realizacją wynajęliśmy salę w Hotelu Europejskim o długości 46 metrów, gdzie razem biegaliśmy z sekundnikiem w ręce, wyobrażając sobie, jak wygląda ruch wzdłuż sceny.

Długo Pan będzie biegał po tej operze?

- Muzyka zawsze była moją obsesją, sercem utworu, który wskazywał rytm opowieści. Tak naprawdę dopiero gdy znajdowałem muzyczny odpowiednik scenariusza, wiedziałem, jaki film powstanie. W operze muzyka jest pierwsza, dopiero potem wpisuję w nią obrazy. Ale cały czas tęsknię za kinem.

Kino chyba też za Panem tęskni.

- To w tej chwili moja obsesja. Wydaje mi się, że jeśli nie zrobię w ciągu najbliższych kilku lat filmu, to będzie mi trudno.

Ale zanim Pan wróci do kina, zajrzyj my jeszcze na moment do Teatru Wielkiego Opery Narodowej w sezonie 2010/2011. Ludzie umierają z ciekawości.

- Zbyt wiele nie mogę zdradzić. Ale... Uwaga! Będą "Trojanie" Hectora Berlioza, dyrygowane przez Valerego Gergieva z niesamowitą inscenizacją katalońskiej grupy La Fura dels Baus. Absolutne szaleństwo! Z drugiej strony "Pasażerka" Mieczysława Weinberga według Davida Pountneya, obecnie jednego z najciekawszych reżyserów na świecie. Zaproponował scenografię, gdzie statek przecina obóz koncentracyjny. To robi niesamowite wrażenie, bo jesteśmy jednocześnie w dwóch światach. I całe mnóstwo innych niespodzianek.

Mariusz Treliński

W 1995 r. zadebiutowałw operze jako reżyser"Wyrywacza serc" Elżbiety Sikory (według Borisa Viana). W 1999r.wyreżyserował "Madame Buttcrfly". W 2001 r. inscenizacja ta na zaproszenie Placida Domingo została przeniesiona do Washington Opera. W kinie debiutował w 1987 r. telewizyjnym filmem "Zad wielkiego wieloryba. Jego"Pożegnanie jesieni" (1990),adaptacja powieści Witkacego, miało premierę na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Za "Łagodną" według Dostojewskiego (1995) otrzymał nagrodę dziennikarzy na XX Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W 2000 r.nakręcił film "Egoiści".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji