Artykuły

Bez szminki

Drzwi prowadzące z foyer na scenę wrocławskiego Teatru Kameralnego obłożono workami z piaskiem i oklejono na krzyż taśmą chroniącą szybę w razie nalotu. Widzowie zgromadzeni przed spektaklem przyglądają się temu z konsternacją. Wejścia na salę nie ma.

DOPIERO chwilę przed rozpoczęciem przedstawienia, bocznym wąziutkim przejściem wprowadzeni zostajemy na zaplecze sceny, a stamtąd - prosto przez scenę - do foteli. Ktoś mógłby w tym miejscu zauważyć, że to, nic nowego: widzieliśmy już wiele mniej lub bardziej niekonwencjonalnych introdukcji, wodzenia widzów po gmachu, zmian w układzie przestrzennym teatru. Aliści akurat Maciej Wojtyszko dotychczas się takich sposobów nie imał; staroświecki podział scena - widownia wystarczał mu w zupełności. Jeśli więc zdecydował się na taki, cokolwiek zbanalizowany chwyt, to najwyraźniej szalenie mu zależało na pierwszym wrażeniu publiczności. Musiał mocno chcieć, by widzowie dobrze pamiętali, że oglądają teatr poddany ekstremalnemu ciśnieniu, pod działaniem którego małości i ułomności ludzkie ujawniają się jaskrawiej, a i tęsknoty za psychicznym azylem łatwiej zrozumieć.

Akcja "Garderobianego" Ronalda Harwooda toczy się w Anglii pod bombami Luftwaffe; to bodaj najgorszy moment wojny dla Brytyjczyków. Mobilizacja objęła już wszystkich przydatnych do wojaczki. Wraz ze zbieraniną niemłodych bądź niezdolnych do noszenia broni aktorów, szef objazdowego, szekspirowskiego teatru, ceremonialnie tytułowany "Sirem" wbrew wszystkiemu usiłuje utrzymać przy życiu swoją trupę. Dzień w dzień jest na scenie w kostiumie Otella, Króla Leara czy Ryszarda III opłacając straszliwy wysiłek psychiczny (kaliber ról plus napięcia wojenne) depresjami, wyczerpaniem - swoim i zespołu, w końcu śmiercią. Patetyczny obraz? Niekoniecznie. Portretując zakulisowe życie, dramatopisarz skupia się na jego śmiesznostkach, małostkach, także wadach grubszego kalibru. Ale pozostaje pod jego urokiem, opromienia cały ten światek ciepłą aurą nierzeczywistości. Bajka teatralna - może i okrutna, ale jednak bajka - świetnie skrojona i doskonale wyważona, daje widzom tyle zabawy, ile można i tyle smutku, ile trzeba, by całkiem już nie utonąć w Iluzji.

Dziewięć lat temu, po opublikowaniu sztuki w "Dialogu" Jerzy Andrzejewski mruknął w swojej "Grze z cieniem" o uderzającej nieprzystawalności nieskazitelnej formy tego dzieła do znikomości tego, co autor ma do powiedzenia o świecie. Cytowałem później tę opinię przy okazji polskiej prapremiery "Garderobianego" w Teatrze Powszechnym w Warszawie; uwaga Andrzejewskiego zdawała się szczególnie na miejscu. Ekscentryczne osobliwości zakulisowego życia, cała ta specyficzna obyczajowość teatralna - infantylna, kabotyńska, narcystyczna - przygłuszała bezwzględnie wszelkie serio: sprawny, efektowny, doskonale grany spektakl nie wspinał się myślą ponad poziom bulwaru (w najlepszym sensie słowa). Wojtyszko we Wrocławiu spróbował przeczytać tę sztukę inaczej, czyniąc walor, z tego, co dotąd brało się raczej za ułomność. Spróbował przygotować inscenizację mówiącą jednocześnie o sile twórczej teatru i o jego nikczemności, o jego odrębności wobec świata poza teatralnego i jego - w konfrontacji z tym kwiatem - śmiesznościach. Zaproponował osobliwą godzinę prawdy - namawiając i siebie, i aktorów na odważną szczerość.

Objęło to przede wszystkim postać Sira. W Warszawie Zbigniew Zapasiewicz grał mistrza sceny, wielkość. Jego kabotynizm, histerie, kaprysy były w znacznej mierze kontrolowane, stanowiły część wizerunku gwiazdy. Igor Przegrodzki świadomie i konsekwentnie zdegradował swego bohatera o parę stopni w dół. Zostawił mu uznanie i autorytet, ale odebrał cały wdzięk, którym Sir warszawski czarował i otoczenie, i publiczność. Zagrał starzejącego się, śmiertelnie zmęczonego człowieka, sybarytę i tyrana na skalę garderoby, egoistę do dziesiątej potęgi, króla sceny, który poza nią nie jest w stanie nawiązać uczuciowego kontaktu z nikim. Nawet z własnym od trzydziestu lat garderobianym. Ta druga, kluczowa postać także została potraktowana inaczej. Wojciech Pszoniak grał oddanego, inteligentnego sługę-błazna, przełykającego upokorzenia i boleśnie krzywdzonego na końcu. Tu Norman Jerzego Schejbala jest od początku gorzki i oschły, wypalony. Oddany do szaleństwa rytuałowi podnoszenia kurtyny co wieczór, ale już nie ludziom na ten teatr do końca życia - jak i on - skazanym. Oni wszyscy budzą w tym zakompleksionym nieudaczniku niechęć starannie skrywaną wobec wyższych w tej quasi-feudalnej hierarchii, wobec niższych - niemal ostentacyjną.

Odważne i okrutne jest to wrocławskie przedstawienie. Tak, jakby aktorzy próbowali powyciągać z pamięci wszelkie lęki zawodowe, wszystko co grozi po latach uprawiania tej, psychiką płaconej, twórczości - i chcieli to wepchnąć w spektakl, zatrzasnąć w nim, jak w puszce Pandory. Bezlitosna, brutalna, zrozpaczona Łady Grażyny Krukówny, zgorzkniała, staropanieńska inspicjentka Mirosławy Lombardo, skora do ofiarowywania siebie w zamian za karierę Irenę Ewy Skibińskiej, safandułowaty i zniszczony Geoffrey Cezarego Kussyka, zawistny i próżny - jak zresztą wszyscy - Oxenby Stanisława Melskiego; galeria postaci nieheroicznych, bardzo ludzko-zwyczajnych, w gruncie rzeczy niesympatycznych lecz godnych współczucia, portrety rysowane ostro, bez zmiękczeń i upiększeń. I bez usilnego wybielania, usprawiedliwiania postaci. Tyle, że z woli reżysera pamiętamy nieustannie o napiętym, nerwowym czasie akcji (worki z piaskiem, alarm przeciwlotniczy). że owe nieretuszowane, nieidylliczne portrety pozwalają motywację działań bohaterów przynajmniej dobrze zrozumieć. A także jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, przez cały czas się na tym spektaklu śmiejemy. Dobrze skrojona sztuka Harwooda jest przecież lekka i zabawna, jak najlepsza bulwarówka; Wojtyszko o tych zaletach nie zapomina. Jest więc tu śmiech, dużo śmiechu podszytego gorzkim smutkiem, zadumą.

I jest jeszcze coś, na samym spodzie. Bez przemówień o posłannictwie, bez patetycznych gestów ci ludzie - nieduzi, pełni przywar, samolubni i okrutni nawzajem - dzień w dzień tłuką tego Szekspira pod bombami dla garstki widzów, która przyszła do teatru, Gdyby nie ta wiara - oczywista, więc nie formułowana co pięć minut - w niezbywalną potrzebę cowieczornego grania wielkiej poezji, wszystkie ich działania pozbawione byłyby elementarnego sensu. Podobnie jak bezsensowna byłaby praca zespołu Teatru Polskiego grającego "Garderobianego" nie pod szmerek i brawko - doprawdy nietrudno byłoby im grać to łatwiej - lecz tak, by pod atrakcyjnością bulwarówki coś istotniejszego o ludzkich postawach, niekoniecznie scenicznych, powiedzieć. Ogłosiłem w poprzedniej recenzji otwarcie moich prywatnych Warszawskich Spotkań Teatralnych; wrocławski spektakl ma na nich zagwarantowane miejsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji